Cześć,
chciałabym trochę o sobie opowiedzieć. I usłyszeć może kilka otrzeźwiających słów.
Kiedyś, jak byłam młoda i głupia- weszłam w związek z chłopakiem, który narobił mi jeden wielki syf w głowie.
Byłam z nim 5 lat, kochałam go bardziej niż siebie. Zostawiał mnie, a ja wiecznie błagałam, żeby do mnie wrócił. Tak naprawdę - sama nie wiem dlaczego. Chyba po prostu bałam się zostać sama, bałam się, że już nikogo sobie nie znajdę, bałam się, że odejdę od kogoś kogo naprawdę kocham i już nic dobrego mnie nie spotka z nikim innym.
Ale tak naprawdę nie byłam w tym związku szczęśliwa, mogę wręcz powiedzieć, że byłam cholernie nieszczęśliwa. Moja samoocena spadła na dno. Czułam się jak śmieć, jak ktoś, kto nie jest nic wart. Wiecznie była mi zwracana uwaga, wiecznie robiłam coś źle, nie miałam w tym związku poczucia stabilizacji, potrafiłam się w nocy budzić z walącym sercem i myślą "jesteśmy teraz w zgodzie czy jesteśmy pokłóceni?". Nie czułam się zaopiekowana, nie było tam czułości z jego strony, nie było bliskości, a i seks raz na miesiąc, jak już się o to wykłóciłam (który z resztą wcale dobry nie był...). Nasz związek polegał na pracy i siedzeniu w domu. Jedynie na weekend jakiś wieczór ze znajomymi.
Czułam się, jak jego współlokatorka, z każdym miesiącem było mi coraz gorzej, trwało to dopóki nie wygadałam się swojemu przyjacielowi, jak to wszystko u mnie wygląda, cały czas robiłam dobrą minę do złej gry, cały czas przed wszystkimi udawałam, że wszystko gra, chyba nawet samej sobie to wmawiałam. A wszyscy dookoła i tak swoje wiedzieli. Nikt normalny wiecznie się nie rozstaje i nie wraca..
Pomógł mi przez to przejść, dopiero wtedy przejrzałam na oczy.
Przy kłótni powiedziałam mu, że chcę się z nim rozstać, że nie jestem szczęśliwa. Usłyszałam tylko "ja też nie jestem. Masz czas na wyprowadzkę do wtorku, bo wtedy wracam z delegacji". I tak zrobiłam. Wyprowadziłam się, poczułam ulgę, trochę sobie popłakałam, ale naprawdę było mi lepiej.
Ale od tamtej pory mam problem sama ze sobą. Niby wszystko jest ok. Na zewnątrz przebojowa, pewna siebie, wygadana, twarda i niezniszczalna.
Ale w środku? Cholernie słaba, niepewna siebie, patrząca na to co i kto sobie o mnie coś pomyśli. Niby się nie przejmuje opinią innych, ale wiem, że tak nie jest. Przeżywam w środku to co się dzieje.
Ale sednem wątku nie jest to wszystko. Mam problem stworzyć jakąś zdrową, dobrą relację.
Spotykałam się z kilkoma chłopakami, ale za każdym razem ich odrzucałam. Powody były przeróżne.
Nie wiem czym jest to spowodowane, może po prostu to nie to, ale na pewno też w jakiś sposób jestem krytyczna, nie chcę znów wplątać się w coś takiego, jak dawniej.
Minęły 2 lata, a ten żal dalej gdzieś we mnie jest. Jestem zła, że mu się życie układa, że ma nowe mieszkanie, kobietę, a ja dalej czuję się jakbym stała w miejscu..
Jak już się ktoś pojawiał na chwilę dłużej, to miałam problem z tym, że siedziałam i czekałam.
Aż napisze, aż zadzwoni, aż znajdzie chwilę.
Moje życie raptem przestaje istnieć. Właśnie w takim momencie teraz jestem.
Nie umiem zorganizować sobie życia. Nie mam jakiegoś celu i nie potrafię się zmobilizować, żeby było inaczej.
Określiłabym siebie teraz jako : "czekacz".
Jak się odezwie jestem zadowolona, czuje się nawet szczęśliwa. J
ak milczy, albo nie ma czasu na spotkanie, to nie robię nic. Dosłownie nic. Nie potrafię sie odnaleźć w swoim życiu, nie jestem z niego zadowolona.
Czuję, że czas przepływa mi między palcami, a ja tracę cenne lata, tylko co zrobić, żeby zacząć żyć? Nie chcę, żeby moje życie kręciło się tylko wokół faceta, chcę mieć swoje życie, a nie potrafię.
EDIT : Mówiąc, że czekam nie mam na myśli jego odzewu do mnie. Bo ja też się odzywam pierwsza, inicjuję spotkania. Mam na myśli to, że w moim życiu nie dzieje się nic poza nim. Nie spotykam sie ze znajomymi (których i tak została mi garstka), nie czytam książek, nie umiem się skupić na filmie. Po prostu siedzę w telefonie i czekam czy znajdzie dla mnie czas, a wtedy wszystko jest już super..