Z góry przepraszam za ilość tekstu i dziękuję wytrwałym za zapoznanie się z moją historią..
Pisałam tu kilka lat temu o poprzednim związku, który też był porażką i traumą.
Kilka miesięcy później poznałam obecnego partnera. Jestem osobą bez nałogów, spoza środowiska narkotyczno -przestępczego.
Pokochałam tego człowieka, nawet nie wiem kiedy ani dlaczego i jak już zaczęło mi zależeć, przywiązałam się, zobaczyłam czym naprawdę jest uzależnienie i jak potrafi zachowywać się osoba 'pod wpływem'. Mimo wszystko on okazywał mi mnóstwo uczucia, nie było żadnych dziwnych akcji, często płakał w moje ramiona nad swoim życiem, mówił mi swoją historię , zwierzał się ... a ja tak bardzo chciałam pomóc, chciałam dać mu szczęście.
Słowo daję , że przy nim po raz pierwszy poczułam się naprawdę kochana i potrzebna. Mam całą kolekcję nieudanych związków za sobą a ten wydawał się taką miłością na dobre i złe.
Bardzo szybko zamieszkaliśmy ze sobą. I wtedy zaczęły się schody. On brał na początku po kryjomu, ja nie byłam w stanie ocenić na jaką skalę i kiedy to robi.
Wciąż chciałam go ratować, rozmawiałam z nim o tym jak zamierza wyjść z tego bagna. Doszły też problemy z przeszłości, które wciąż go goniły.
Niestety po niedługim czasie mieszkania razem zaczęły się podejrzenia, dziwne pytania, oskarżenia, kłótnie i chamskie odzywki.
Potrafił na przykład podejrzewać mnie o bycie prostytutką bo miałam kilka sztuk ładnej bielizny, oczywiście kupionej dla partnera.
Ciągle mnie bombardował pytaniami dość paranoicznymi, na które odpowiedź musiała być już, natychmiast. Stresowałam się tym i spinałam, tym bardziej nie umiałam nic z sensem wydukać, zaczęłam zamykać się w sobie. On nawet był w stanie chodzić po 'burdelach' i pytać się czy mnie tam znają. Uwierzył w swoją paranoję że jestem u niego po coś, że ktoś mnie podstawił tam żebym.. no właśnie nie wiem żebym co.. bo to się nie mieści w głowie. Demolował mieszkanie, rozkręcał lampy i sprzęty, już nie wspomnę o grzebaniu mi w telefonie i laptopie, co było na porządku dziennym. Wszystko według niego zaczęło być spiskiem a ja kłamczuchą która go wykorzystuje. Gdy na chwilę się ogarniał - płakał, przepraszał, był tak rozbity i nieszczęśliwy że nie umiałam go po prostu zostawić. Dawałam się tak traktować i tkwiłam w tej paranoi bo wierzyłam że to się kiedyś skończy. Byłam na wakacjach w Grecji, nawet tam kazał mi się tłumaczyć bo to podejrzane że akurat do Grecji. Musiałam robić zdjęcia gdzie jestem, rozmawiać przez kamerkę.. Było tych sytuacji mnóstwo, dziwni znajomi, wyłączanie telefonu, różne dziwne zachowania.
W końcu się wyprowadziłam, jeszcze kilka razy potem tam jeździłam, bo zależało mi na tym związku, na tym żeby się leczył i ogarnął.
Udało się w końcu, poszedł na odwyk do zamkniętego ośrodka. Z tego ośrodka dzwonił do mnie, pisał listy, byłam go odwiedzić, mówił że przeprasza mnie za wszystko co musiałam przeżyć i nie będę musiała więcej się bać. Byłam szczęśliwa, bo wierzyłam że wszystko pójdzie w dobrym kierunku. Ale zamiast być w ośrodku rok, on wyszedł po 2 miesiącach.
Czułam, że to za wcześnie.. jak wyszedł, cieszył się strasznie jak przyjechałam i zostałam znowu u niego. Przez pierwsze tygodnie było cudownie, potem jednak znowu zaczęliśmy się nie dogadywać. On nie umiał udźwignąć swojego życia na trzeźwo, miał depresję, miał dość mnie na co dzień i tego, że musi jeszcze dbać o związek kiedy nie umie zbudować sobie swojego własnego życia. Sytuacja się pogarszała, był trzeźwy ale taki jakiś bez życia i nie umiałam pomóc mu wystartować. Mówił, że mnie kocha ale to jakoś tak słabło.
W końcu znowu się rozstaliśmy bo po nieudanych Świętach i Sylwestrze już w ogóle nie umieliśmy rozmawiać ze sobą. Ja tego nie chciałam.. tęskniłam, płakałam. Jak się okazało, on też przez dwa tygodnie płakał. Mieliśmy kontakt sporadycznie przez ten czas ale czułam się zraniona i byłam dla niego chamska, zazdrosna,chciałam wiedzieć czy poznał kogoś innego. Czułam żal za to, że tyle przy nim trwałam w tych najgorszych momentach, a on mnie odepchnął.
Po kilku tygodniach znowu zaczęliśmy się spotykać. Z mojej inicjatywy, jednak on również mówił że to uczucie nie wygasło, że mnie tak strasznie pokochał, że miał dość wszystkiego i czuł że się dusi. Niestety przez ten czas, kiedy mieliśmy przerwę, wrócił do brania. Od razu zauważyłam, że jest pod wpływem i że mieszkanie znów przypomina melinę. Potem jeszcze wyszło na jaw, że podczas tej przerwy on spotykał się z inną i przespał się z nią. To było tak bolesne.. nie umiałam nawet przeżyć tego bólu bo on wtedy wpadł w rozpacz i zaczął płakać że tak strasznie mnie kocha, że żałuje tego. Znowu zrobiło mi się bardziej żal jego niż samej mnie.
No i teraz, podczas kwarananny przez ponad miesiąc mieszkałam z nim. Inaczej nie miałabym możliwości się widywać, wiadomo jaka jest sytuacja. I powtórzyła się historia sprzed ośrodka, bierze praktycznie cały czas. O wszystko mnie obwinia, ciągle paranoje, sprawdzanie, niewierzenie mi, telefon sprawdza, widzi wszędzie spisek.. jest chamski, wrzeszczy.
Powiedział, że to moja wina że nie umiemy się dogadać bo jestem pokrętna i nie odpowiadam na jego dziwne, psychotyczne pytania.
Nie dało się żyć tam i kilka dni temu wróciłam.
Przeżyłam piekło, huśtawkę, miłość i oddanie a z drugiej strony podejrzenia, paranoje, wrzaski, chamstwo.. Zdaję sobie sprawę że to wszystko wina narkotyków oraz innych zaburzeń, m.in z dzieciństwa, z którymi się zmaga (jest z rozbitej rodziny). Że nie powinnam do siebie tego brać, obwiniać się.
Kiedy wyprowadzałam się tym ostatnim razem, rzucałam z niego deskami, które wyrzeźbił będąc w ośrodku. Był na nich napis:
W TYM DOMU:
- mówimy prawdę
- kochamy
- wybaczamy
- Jesteśmy wierni
- wspieramy
Rzucałam w niego krzycząc, że te słowa są gów*o warte, że nic z tego nie ma. Mówił, że taki dom chce ze mną stworzyć..
Ostatnie dni tylko płakałam i krzyczałam, nie dałam już rady być silna. Zachowałam się jak histeryczka.
Nie mogę przestać go kochać, nie mogę pozwolić mu się stoczyć, tak bardzo chcę żeby się leczył, robił coś z tym życiem.
Jestem tak rozbita że nie wiem co ze sobą zrobić. Jeszcze dzwoni do mnie naćpany i mówi, że ma mnie dość a każde słowo które powiem dla niego jest pokrętne i wszystko powoduje wybuchy złości. Jestem bezsilna, nie wiem co mam z tym wszystkim zrobić. Chodziłam przed epidemią na terapię dla współuzależnionych ale nie czułam się po niej wcale lepiej.
Weszłam w ten związek całą sobą. Starałam się ze wszystkich sił mu pomóc, może robiłam to źle. Nie chcę go stracić ale tak nie da się żyć.