Witam wszystkich, jestem tutaj nowa.
Mam 28 lat, jestem mężatką, mam dobre wykształcenie, wszystko mi się w życiu udaje i nie mam powodów do żadnych zmartwień.
Mam ogromny problem psychiczny.
Moje lęki zaczęły się od wczesnego dzieciństwa. Najpierw były to lęki przed utratą dziadków, lęk przed śmiercią, potem wymyślanie sobie różnych chorób, albo przekonanie, że jestem chora na jakąś chorobę pomimo braku medycznych podstaw.
Kolejne ataki lęków pojawiły się, kiedy zaczęłam chodzić z chłopakiem (teraz moim mężem). Jesteśmy razem od liceum- czyli prawie 11 lat.
Jak zaczęłam z nim chodzić, byłam najszczęśliwszą osobą na świecie, już wcześniej się w nim zakochałam, był moim kumplem i marzyłam, żebym ja też mu się podobała. I się stało, to ja go poderwałam na imprezie i się jakoś potoczyło. To będzie długa historia i nie wiem czy dla kogoś zrozumiała, bo sama nie wiem jak pewne rzeczy nazywać albo co tak na prawdę powoduje u mnie lęk...
Jak mój-wtedy-chłopak skończył liceum (bo był o rok starszy) byłam trochę zazdrosna, że poszedł na studia, było mi smutno, że nie jesteśmy już w jednej szkole. Bałam się iść na dodatkowe zajęcia, rozwijać zainteresowania, bo bałam się, że spotkam kogoś kto będzie fajniejszy od mojego chłopaka i się w kimś innym zakocham- wiem to bardzo głupie, czasem jak mam "jasność umysłu" to to rozumiem. Ale to nie koniec abstrakcyjnych urojeń.
Pewnego dnia podczas zajęć z wf w liceum mieliśmy nauczycielkę, która była lesbijką. Jak na nią popatrzyłam, to zaczęłam wbijać sobie, że na pewno jestem lesbijką - bo przecież kupuję sobie nowe rzeczy-ubrania- dlatego, żeby inne dziewczyny widziały, albo, bo spojrzę na tyłek koleżanki i pomyślę, czy jest mały czy duży. Nie śmiejcie się to była psychoza. Cały czas o tym myślałam, płakałam, że nie mogę przez to kochać mojego chłopaka. Na domiar tego złego sytuacja się odwróciła.
Jak zaczęłam chodzić z moim chłopakiem (teraz mężem) on grał w kapeli. I tam był taki chłopak, który zawsze mi się podobał, ale nie był dla mnie "dostępny". Po tej całej akcji z "lesbą" przypomniałam sobie, jak raz byłam na koncercie, na którym grali. Wtedy, z myślą o tym, że będzie tamten inny chłopak, wystroiłam się , żeby dobrze wyglądać. Wtedy dopadł mnie lęk, że na pewno nie kocham swojego chłopaka, bo przecież chciałam podobać się innemu. Wymyślanie, że inny mi się podobał, że teraz będę zawsze nieszczęśliwa. Myśl i strach, że go gdzieś spotkam była straszna. Albo, że wiecznie o tym będę myślała. Szukałam pomocy u rodziców, ale niezbyt mi pomogli, potraktowali jako urojenia nastolatki, że to pierdoły.Byłam u psychologa i psychiatry. Raczej nikt nie potraktował mnie poważnie. Ta psychoza trwała rok. Ból w nadbrzuszu, problemy ze spaniem, utrata wagi, zero apetytu, płacz. Ale mój chłopak ze mną został. Potem wyjechałam za nim na studia, zamieszkaliśmy razem.
Wiadomo, jak to na studiach, dużo nowych ludzi. Bałam się trochę, że spotkam jakiegoś kolesia i się w nim zakocham i przez to nie będę mogła być z moim chłopakiem i będę nieszczęśliwa i oszaleję.
Minęło parę lat mieszkania razem- weszła rutyna do związku, nadal kochałam chłopaka. Przez monotonie-tak mi się wydaję-szukałam jakichś bodźców, żeby coś się działo, chłopak średnio zwracał na mnie uwagę, nie dogadywaliśmy się. Czasami chodziłam z koleżankami na imprezy na studiach i mnie wkurzało, że nikt mnie nie podrywa, bo wszyscy wiedzą , że mam chłopaka.Chciałam poczuć jeszcze raz jak to jest w fazie zakochania.
Na przed ostatnim roku studiów pojawił się kolega. Nie za bardzo przystojny, właściwie podbijał do mojej koleżanki (z która trzymam się do dziś), ale ona z nim nie bardzo chciała wtedy kręcić.
Niestety, napisał do mnie. Spodobałam mu się bardzo. Pisaliśmy parę miesięcy-podobało mi się, że ktoś do mnie piszę, doskonale wiedziałam, że mu się podobam, nawet tak nakręcałam tę rozmowę, żeby coś miłego napisał. Bardzo dobrze się nam gadało. Nie spostrzegłam, że robię coś bardzo źle. Nawet z 3 razy się z nim widziałam. Aczkolwiek to nie były randki, to były rozmowy, właściwie nie wiem czemu się z nim zobaczyłam, jakoś czułam się skrępowana na tych spotkaniach. Tak go nakręciłam, że wiedziałam, że dużo by dał, żebym nie była ze swoim chłopakiem. Zależało mi na tym, żeby się we mnie zakochał, żebym mogła poczuć, że potrafię zbajerować faceta. I się chyba zauroczył. Do tego stopnia, że wysłał mi na urodziny prezent w formie rysunku i ja mu też-bo go lubiłam(wiem głupie, jak wyznania nastolatki) Mi brakowało, że mój chłopak mi się nie oświadcza, że nie ma kolejnych etapów w związku, tylko ciągle jedna jednostajna linia. Brakowało mi bodźców.
Potem jednak, temu koledze, udało się poderwać tę koleżankę, z która chciał być. Nawet mnie wtedy to trochę zakuło. Dlaczego?? To straszne. Trochę poczułam zazdrość. Ale pomyślałam, że jestem psem ogrodnika. No ale byli razem i na zdrowie im. Ale to niestety nie koniec.
Mój -wtedy chłopak zmienił prace, był w delegacji, ja strasznie za nim tęskniłam, jeździłam do niego co weekend. Ale czasami miałam taką ochotę zrobić sobie fotkę wrzucić na insta i poczuć chwilę takie satysfakcji, że tamten zobaczył. Chore. Przecież go nie chciałam. A mimo to sprawiało mi przyjemność, że tamten może podejrzeć. Nawet mi trochę było przykro, że nie złożył mi życzeń w następne urodziny, albo, że już nie piszę. Takie dziwne, że brakowało mi, tego bodźca, że był ktoś kto mnie uwielbiał. No ale cóż, zrozumiałe. W końcu mój chłopak mi się oświadczył, byłam szczęśliwa, zaczęliśmy planować ślub.
Potem mój mąż wyjechał za granicę, w celu zarobkowym, żebyśmy mogli kupić mieszkanie bez kredytu,albo działkę. Bardzo za nim tęskniłam. Byłam nieznośna dla rodziny, nie mogłam wytrzymać rozłąki. Po półtora roku narzeczony wrócił i był ślub. To będzie straszne, co napiszę...
Ja zajmowałam się organizacją ślubu, oczywistym gościem była moja koleżanka ze studiów razem ze swoim chłopakiem....Tym, który do mnie pisał. Wtedy się ożywiłam i posadziłam go tak...żeby jak najwięcej na mnie patrzył na ślubie...to chore...czułam taką potrzebę, żeby zwrócił uwagę na mnie po raz kolejny...nawet zastanawiałam się, czy zatańczy ze mną podczas ślubu...dramat jakiś psychiczny. Jestem okropną osobą z tego powodu. Potem, wynajmowałam mieszkanie z mężem. Miałam właśnie taką ochotę spotkać się z tymi znajomymi, wulgaryzm się ubrać i żeby tamten był zazdrosny...chore...nawet ich w tym celu zaprosiłam na sylwestra. Ciągle miałam jakieś fantazje, że coś organizuje z mężem, jakieś ognisko i że oni przyjeżdżają. I że ten kolega będzie zazdrosny,albo powie mi, że on mnie kocha, a ja, że będę mogła go odepchnąć ... to jest takie chore co piszę i możecie sobie pomyśleć, że ześwirowałam.
Potem, kupiliśmy z mężem mieszkanie, robiliśmy remont, byliśmy wykończeni. Ale ja miałam takie myśli, że jak remont się skończy to ich zaproszę i zobaczą jak mamy wulgaryzm i znowu, że będzie tamten zazdrosny, że będę go podkręcać. Nawet zorganizowałam wyjazd razem w 4, żeby móc ciągle pokazywać się i pokazać jaka jestem zajebista. To jest wulgaryzm straszne, niedawno się zorientowałam, że źle robię z tymi fantazjami, mam wrażanie, że ciągle tylko wymyślałam co zrobić, żeby wrzucić jakąś fotkę na insta, żeby ON zobaczył.
Słuchajcie, znowu dopadła mnie ta straszna choroba. Zaczęłam mieć poczucie winy, taka zdrada mentalna, strach, że na pewno się w nim zakochałam....Najgorsze, że Ci znajomi mają w tym roku wesele, a ja już od paru miesięcy planowałam "co zalożę" żeby tamten widział...straszne!teraz się boję tam pojawić- jak tak mogłam! Teraz wcale nie chcę iść na to wesele, bo boję się, że nie dam rady. Powiedziałam o tym mężowi, powiedziałam, że żałuję, że tak robiłam i myślałam...Bardzo źle robiłam, wpadłam znowu w psychozę, że pewnie kocham innego, że nie będę szczęśliwa...bo tak na prawdę kocham mojego męża,albo mnie zostawi. Paradoks? Mąż to cierpliwie znosi i chce mi pomóc. Najgorsze, że znowu czuję ogromny lęk, strach,zaburzenia odżywiania, mam poczucie, że nigdy tego nie zapomnę, że oszaleję, że nic mi nie będzie sprawiało radości...bo przecież mi sprawiało przyjemność jak pomyślałam, że tamten zazdrości...że nie chcę, już mieć tych fantazji, że ciągle już będę o tamtym myśleć i nie będę szczęśliwa...Ciągłe uczucie strachu, lęku, że "coś jest nie tak".
Czasami mam racjonalne myślenie, że kurde, to przeszłość-to było weź się w garść, zajmij się czymś, znajdź jakąś pasję, a nie takimi pierdołami się zajmujesz. Jesteś szczęśliwa masz kochanego męża, mieszkanie, działkę , jesteś zdrowa, o co Ci chodzi? ale niestety od tygodnia nie przechodzi, ogromny lęk, strach....znam źródło strachu, psychoterapia nie wiem czy mi pomoże... Czy mam iść do psychiatry? Najgorsze, że są takie momenty, najgorzej rano i w nocy, że ten lęk jest taki silny, że mam rozwolnienie-wtedy ten strach rodzi się z myśli , że kocham innego...a tak na prawdę wiem, że ja nie chciałam i nie chcę być z tym kolegą. Najgorsze, że mąż to musi przeżywać, biedny. Nie mogę odczuwać radości,a jak ją odczuwam to szybko gaszę, bo wydaję mi się, że to złe...mam paranoję...potrzebuję spokoju, non stop o tym myślę, nie mogę pracować, wybiegam w pracy do łazienki, żeby płakać...jak tak długo pociągnę?