kocham mojego męża, nie powiem że nie, ale... jak zwykle jest ale
poznaliśmy się za późno, obydwoje na karku skończone 30 lat, różne doświadczenia, różny bagaż... mimo że nigdy żadne z nas nie było żonate ani dzieciate, każde coś już z przeszłości mogłoby opowiadać. spotkaliśmy się o 10 lat za późno.. mogło się to wszystko inaczej potoczyć. ale z drugiej strony - szczerze powiedziawszy w wieku dwudziestu lat nie obejrzałabym się nawet za moim mężem, zresztą on za mną z całą pewnością też nie. Mój mąż z wyglądu jest typem bandziora. Raczej nie chciałabym spotkać takiego w ciemnym zaułku. Zresztą w przeszłości nie był grzeczny na szczęście skończyło się tylko na kradzieży i włamaniu jako nastolatek. I najlepsze jest to, że z tym wyglądem paskudnym ma ogromne serduszko. Co prawda bardziej do zwierząt niż do ludzi, ale dobry z niego człowiek mimo że czasem próbuje grać złego chłopca. Jedynie jak chce mieć święty spokój, żeby nikt się do niego nie odzywał i nie przeszkadzał mu to strzela fochami jak baba. Ale to nawet śmieszne jest, no i przynajmneij wiem co jest grane - potrzebuje trochę czasu dla siebie. Charakterami sobie przypadliśmy - uwielbiam spędzać z nim czas, gadając o wszystkim i o niczym, oglądając telewizję czy gotując obiad - nie oddałabym tych chwil za nic. Tylko, że poza tym nie ma nic innego. Kupiliśmy mieszkanie (jeszcze przed ślubem - śmialiśmy się, że nie potrzebujemy papierka, bo nas bank związał mocniej niż jakikolwiek urzędnik), mieliśmy plany na biznes (pierwszy nie wypalił, a drugie podejście właśnie umiera, ale to nie jest jeszcze problem), plany na wycieczki, remonty... postanowiliśmy wziąć ślub. i to był początek tego co teraz ma swoje apogeum. przygotowanie, ślub i wesele - bez problemu. noc poślubna - mimo że mój mąż nie spożył jakieś ilości alkoholu znacznej (może 4 kieliszki przez całą noc) nocy tej nie spędził ze mną tylko z naszym przyjacielem na pogaduchach i wypiciu flaszki. ale nic to... podróż poślubna - siedem dni w Bieszczadach - okazało się być dwoma najbardziej upokarzającymi dniami w moim życiu. Jego fochy przybrały na sile, nic mu się nie podobało, a po powrocie rzucił obrączką - nigdy więcej już jej nie założył. Święta nadeszły szybko - spędziliśmy je osobno. Później standardowo przepraszał i mówił, że się zmieni... Chyba zapomniałam wspomnieć, że małżeństwo skonsumowaliśmy dopiero pół roku po ślubie. Zresztą od dnia ślubu minęło ponad półtora roku i seks z własnym mężem uprawiałam słownie cztery razy. I to kiepski seks. Jak sobie pomyślę, że w czasach studenckich częściej rozkładałam nogi dla kumpli niż teraz dla własnego męża to mnie szlag jasny trafia. Tylko że teraz już wszystkie puzzle tej układanki się posklejały. Otrzymałam szczerą odpowiedź na pytanie dlaczego mnie nie dotyka - po prostu nie jestem dla niego atrakcyjna. To są jego słowa. I nie wiem czy jest mi teraz bardziej przykro czy bardziej jestem na niego wściekła. Trafiłam do friendzone u własnego męża. Piszę to nie po to, żeby mnie ktoś po głowie głaskał że przykre i tak dalej. Wiem w co się wpakowałam. Nie zdradzę go i nie zostawię, bo po pierwsze go kocham, a po drugie dla mnie przynajmniej obietnica podczas ślubu, że uczynię wszystko by nasze małżeństwo było zgodne jest wiążąca. Jestem wkurzona, najchętniej krzyczałabym ile sił w płucach, ale nie mam komu. Stąd też tu jestem. Pewnie są takie kobiety jak ja na świecie, które wybrały takie życie. a ja... mogę jedynie otrzeć łzy i udawać że jest wszystko w porządku. mogę oddzwonić do teściów i przeprosić że nie odebrałam telefonu i nie chciałam rozmawiać o tym jaka piękna wiosenna pogoda tej zimy. mogę uśmiechnąć się do człowieka który mija mnie na ulicy i pogadać głupoty do klienta. to wszystko mogę. nie mogę jedynie pozbyć się tego uczucia w środku mnie, że nic tam już nie ma.