Witam wszystkich.
Zdecydowałem się napisać tutaj, prosząc o poradę, bo liczę że ktoś stojący z boku, spojrzy bardziej trzeźwo bez emocji na moje życie. Bardziej chłodno.
Jestem w małżeństwie od 5 lat. Ja mam 41 lat, żona jest 5 lat młodsza. Mamy dwoje dzieci, 4 latka syn, i 2 letnią córkę.
Moje małżeństwo od samego początku jest jakieś dziwne. Spotykaliśmy się/ randkowaliśmy przez ponad rok – wtedy było idealnie, i myślałem że spotkałem ideał kobiety. Nidy się nie kłóciliśmy. Wtedy żona była bardzo ugodowa, myślałem sobie, że z taką kobietą u boku to można podbić świat. Sam byłem osobą zawsze przedsiębiorczą, energiczną, prowadziłem kilka firm, czasem równolegle. Kluczowe jest tu słowo BYŁEM, bo już nie jestem. Obecnie, nie mam żadnej motywacji, nie chce mi się starać, nie mam nawet dla kogo się starać. Jak to mówią psychologowie, jestem kompletnie wypalony.
Nasze problemy zaczęły się w momencie, kiedy zapadła decyzja o tym, że się pobieramy i z organizacją wesela. Ja myślałem, że takie coś załatwia się dość szybko, natomiast żona jakoś się z tym wszystkim ociągała.
Pewnego razu umówiliśmy się z właścicielem Sali weselnej na rozmowę np. na godz. 14.00. Od godziny 11.00 wydzwaniałem do żony, żebyśmy się umówili i pojechali do niego. Odebrała ode mnie telefon dopiero około godziny 17-18. Jak się później okazało, nie odebrała telefonu bo była impreza rodzinna – komunia jej bratanicy. To był pierwszy raz kiedy poczułem, że nie jestem dla niej specjalnie ważny, że ważniejsza jest dla niej stara rodzina (matka, brat, ciotki wujkowie). Potem pojawiały się z jej strony zdania „nie chcę tego wesela”, „nie chcę tego ślubu”. Jak powiedziałem, że jeśli nie chcesz, to darujmy to sobie, bo na siłę nic z tego nie będzie, to wtedy mówiła że chce się pobrać. Powiedziałem jej wtedy, że jeśli nasze życie ma wyglądać tak, jak umawianie się z gościem od Sali, to to nie ma sensu, bo to nie będzie życie tylko męczarnia. Ale chciała tego ślubu. Do ślubu doszło. Czy wspominam go miło? Nie. Do końca, do końca mszy towarzyszył mi stres, bo nie wiedziałem jak się wtedy narzeczona zachowa. Czy w ostatniej chwili nie zmieni zdania.
Nasz życie dalej tak wygląda.
Za każdym razem, kiedy z żoną coś zaplanujemy, to 1 raz na 20 razy uda się to doprowadzić do końca. I wychodzą nam tylko błahe sprawy, jak np. wyjazd do sklepu po zakupy. Poważniejsze sprawy – nigdy. Zaczynamy coś robić, ja odkładam inne zajęcia na bok, inwestowałem w to swój czas, zapał, entuzjazm, energię, czasem środki, i za chwilę zmieniała zdanie, dostawała focha, obrażała się, że ona już nie chce tego robić. I to wszystko szło na nic. I tak raz, drugi, pięćdziesiąty drugi, sto pięćdziesiąty drugi. Za sto pięćdziesiątym czwartym, już można przewidzieć skutek końcowy, i jak żona chce coś robić, to ja od razu jestem na nie. Albo idzie mi to tak powoli, że podświadomie robię to tak powoli, żeby za dużo nie zrobić.
Kompletnie przestałem jej ufać.
Mieszkamy u mnie. Żona się do mnie wprowadziła. Zaraz po ślubie, żona kiedy jechała do pracy, to zamiast wrócić około 17.00, wracała około 22-23. Podobnie było do niedawna w weekendy. Wyjeżdżała do matki. Jakieś pół roku temu, zapytałem syna, co robicie jak jedziecie do babci, to mi odpowiedział, że my (on i córka) bawimy się z babcią, i robimy różne rzeczy, a mama idzie na górę spać. To co mówił syn, dokładnie potwierdziła teściowa. Mówiła że tak jest od 5 lat. Żona po pracy jechała do matki spać, potem około 21-22 matka ją budziła, żona wstawała i jechała do mnie. Przyjeżdżała i kładła się spać. Rano wstawała do pracy itd. Ja czekałem na żonę że przyjedzie, i nigdy nie wiedziałem o której może przyjechać.
Przez 9 miesięcy od ślubu, nigdy nie wzięła do ręki odkurzacza. Teoretycznie mam żonę, ale w praktyce tak jakbym jej nie miał. Żona nie będzie sprzątała „bo do sprzątania to są Ukrainki”. Muszę ja ogarniać dom w środku, na zewnątrz, itd. Syf mamy w domu taki, nikogo nie da się wpuścić. Żyjemy jak w jakiejś patologii. Ja sam nigdy nie byłem czyściochem, i zawsze moja rodzina mi mówiła że jestem bałaganiarzem, ale to co jest teraz, to przechodzi ludzkie pojęcie.
Żona nie gotuje, bo „nie jest jakimś garkotłukiem”. Generalnie o to żeby nie paść z głodu to muszę troszczyć się sam. No, może przygotuje ze 2-3 posiłki w tygodniu. Ale 3 to takie naprawdę maksimum. Przeważnie albo jem na mieście, albo kupuję gotowe dania i odgrzewam.
Jak o cokolwiek poproszę żone, to odpowiedź zawsze jest taka sama: „nie, bo ja nie jestem … (i tu należy wstawić dowolne słowo – odpowiedni zawód który wykonuje daną czynność)”.
Jednym słowem, w niczym nie mogę na nią liczyć, nigdy o nic poprosić. Jeśli się na coś umówimy, to zawsze muszę stosować metodę tzw. „podwójnych zabezpieczeń”, czyli jeśli żona mi w tym czymś nie pomoże – a tak jest najczęściej, to w pogotowiu czeka ktoś inny kogo wcześniej poprosiłem o pomoc, na wypadek gdyby żona się na mnie wypięła.
Jeśli chodzi o wyjścia towarzyskie, to nigdzie nie wychodzimy, bo dochodziło do nieprzyjemnych sytuacji. Czasami jest tak, że są imprezy typu spotkania w parach/ małżeństwach (a nie z kolegami), czy jakieś wesela, imieniny, itd., że wymagane jest wcześniejsze potwierdzenie obecności, to najczęściej bywało tak, że uzgadnialiśmy że jedziemy, wszystko było potwierdzane, a w dniu imprezy żona mi mówiła że ja chyba zwariowałem jeśli myślę że ona pojedzie. Ona nigdzie nie jedzie, i mogę sobie jechać sam.
Jak twierdziła, jest niezależna, i może robić co chce, i dlaczego ja ją zmuszam do jeżdżenia gdzieś, gdzie ona nie ma ochoty jechać. (Pytanie tylko po co potwierdzała że jedziemy – mogła od razu powiedzieć że nie)
Więc nie jechałem, i wychodziliśmy na chamów. Teraz już bliscy znajomi wiedzą jaka jest sytuacja, że takie potwierdzane wizyty są dla mnie bardzo stresujące, i poprosiłem ich żeby nas nie zapraszali. Zrozumieli. Nie zapraszają. Spotykamy się już tylko w męskim gronie „przy piwie”. Jedyne spotkania towarzyskie jakie żona akceptuje to te, urządzane i jej mamusi, i ogólnie u jej rodziny, (u cioci, wujków, itd). Z mojej strony wszyscy są be – rodzina, koledzy, znajomi. Wszyscy inni „to strata czasu”.
Wszystkie nasze sprawy, są omawiane z mamusią, a ta omawia ze swoimi siostrami – czyli ciociami. I wtedy zależnie jakie obiorą zdanie, takie zdanie ma żona. Nigdy sami nie rozwiązujemy swoich problemów, bo jakakolwiek próba rozmowy zawsze kończy się fochem, obrażaniem się i wyjazdem do mamusi.
Jako ciekawostkę mogę podać, że akurat żona wie ile ja zarabiam, ale ja nie wiem ile zarabia żona (pracuje na etacie). Za to zarobki mojej żony znają jej mamusia, ciotki i wujkowie, a nawet moja ciotka która zna się z jej ciotką (tak dziwnie wyszło). Jednym słówem wszyscy naokoło wiedzą więcej o mojej żonie niż ja. Ja już nawet nie pytam ile zarabia, bo mnie to nie interesuje – jeśli ciotki wiedzą, a przede mną miała tajemnice, to zacząłem mieć to gdzieś.
Żona przez pierwsze 3 lata małżeństwa ciągle wspominała że chce rozwodu. Że „sprawdźmy się komu mniej na tym zależy”. Potem chciała robić remont. Ja odpowiedziałem że o remoncie nawet nie ma mowy, bo jak się planuje rozwód, to się nie myśli o remoncie, i żeby dała sobie spokój. Że najpierw musi się zacząć zachowywać jak żona. Bałem się, że przy tych wszystkich obowiązkach, domowych i wokół domu, żona by „ustawiła” kogoś do remontowania, tylko by to zaczęła, a sama się zmyła i pojechała do pracy i do matki. Na mnie by to wszystko spadło. Nie zgodziłem się. Więc tak sobie trwamy z dnia na dzień. Po prostu wegetujemy. Dla mnie takie życie to wegetacja
W pierwszym roku małżeństwa (to za dużo powiedziane, bo to nie jest małżeństwo tylko niekończące się kotłowanie), byliśmy na terapii małżeńskiej z panią psycholog. Miało być 9 spotkań. Szedłem tam, i obstawiałem, że w ramach „solidarności płci”, ta psycholog mnie objedzie, że coś robię nie tak. Co w sumie uważałem, że wcale nie jest takie złe, bo po prostu wytknie mi co robię nie tak – bo na pewno coś robię nie tak. Efekt był taki, że na 3. spotkaniu, psycholog wyrzuciła nas za drzwi ze względu na zachowania żony. Powiedziała, że jeszcze w życiu z czymś takim się nie spotkała, z tak aroganckim i bezczelnym zachowaniem. I dodała, „Pani się nie nadaje na terapię małżeńską, musi Pani najpierw popracować nad sobą, i przejść terapię indywidualną”. I to był koniec super-terapii.
Później jeszcze zadzwoniłem do tej psycholog, i pytałem co tu można zrobić, myślałem że mnie jakoś ukierunkuje, i wytknie moje błędy. To powiedziała że z Panem jest wszystko w porządku, a Pana żona ma ogromne problemy. Jak ona nie chce nic z tym zrobić to Pan nic z tym nie zrobi. I musi Pan sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chce Pan tkwić w takim związku.
Kilka miesięcy temu, zadzwoniłem do teściowej, i powiedziałem, że nie ma sensu żeby tak chroniła swoją córeczkę i żeby tak jej pomagała, i chroniła. (Dodam tylko, że podobno zawsze to teściowa za nią sprzątała i gotowała). Że jak chce pomagać żonie, to niech żona ma 1 dom, a nie żyje na 2 domy, i niech zabiera swoją kochaną córeczkę powrotem do siebie. Będzie im raźniej, a ja będę wolny i ułożę sobie życie na nowo z kimś innym. Powiedziałem też, że jak inicjatywa wyjdzie od teściowej, to żona lepiej to odbierze, i szybciej się zgodzi. To teściowa temat przemyślała, i pogadała z żoną, ale powiedziała jej że ma swoją rodzinę i niech pilnuje swojej rodziny i niech do niej nie przyjeżdża. Chyba skapowały że sprawa jest poważna. Jak kiedyś żona straszyła mnie że się wyprowadzi, tak teraz ja co chwilę jej mówię żeby się wyprowadziła do mamusi – plus ta rozmowa z teściową. Chyba mam już dość życia w takim zawieszeniu.
Już wiem, że nie chcę tkwić w takim związku. Jest tylko małe ale. Dwa małe „ale”. Syn i córka. Córka jest mała. Syn ma 4 latka, i jest bardzo za mną związany.
Z żoną nic nie mogę wspólnie zrobić, nie mogę też nawet rozmawiać.
Jakie ja mam wyjście tej chorej sytuacji?
Ja myślę coraz poważniej o tym, żeby po prostu sobie kogoś znaleźć. Kogoś, dla kogo będę ważny, z kim będę mógł normalnie miło, szczerze porozmawiać, wyjść z tym kimś do ludzi, pobawić się pośmiać, pożartować. Po prostu normalnie żyć. Wiem że po znalezieniu kogoś takiego, od razu moje myśli by krążyły gdzie indziej, przestałbym się przejmować obojętną postawą żony.
Po prostu uważam, że gdzieś w walce o to małżeństwo, o chęć uratowania tego związku, „rodziny”, zgubiłem gdzieś swoje przyrodzenie i muszę je odzyskać. Stać się znowu mężczyzną a nie taką c… hmm no właśnie.
Proszę o poradę, i z góry dziękuję za wszelką konstruktywną krytykę.
Wiem że dużo opisałem, ale mam naprawdę wielki dylemat. Mam wielkie wątpliwości czy to małżeństwo ma jakikolwiek sens.