Historia, jak wiele innych tego typu, choć może nie tak do końca... Po 29 latach znajomości w tym 26 latach wspólnego mieszkania, a 20 małżeństwa żona stwierdziła że odchodzi - banał prawda?
Dawniej różnie bywało, czasem lepiej czasem gorzej, był okres kiedy było bardzo krucho z kasą, ale od powiedzmy 10 lat kasy starczało na normalne życie, bez cienia szaleństw ale i bez zaciskania pasa, w planach budowa nowego domu, własna firma itp.
Ostatnie lata to coraz większe odsuwanie się żony, brak aktywnego życia w rodzinie, najwyżej neutralne reakcje na próby wciągnięcia jej w aktywność (jesteśmy, wróć byliśmy, związani hobbystycznie i zawodowo z aktywnym wypoczynkiem/turystyką), bardziej ustawienie się w roli gospodyni jednocześnie pracującej na etacie też w branży turystycznej. Działalność gospodarczą ciągnąłem sam z dzieciakami a przy jej niewielkim, bardziej biurowym udziale. Ale co było lata temu to mniej ważne choć się wszystko odkładało gdzieś w głowie, a ja swoje za uszami mam jak najbardziej. W sumie pewnie po równo na to zapracowaliśmy, choć zdrady z żadnej strony nie było. Chyba nie było, no z mojej strony to na pewno, a czy jej tego już taki głęboko pewien jak jeszcze parę miesięcy temu nie jestem.
Rok temu jesienią umiera nam syn i wg niej to, a właściwie moja reakcja na i po wydarzeniu było początkiem końca. Ona potrzebowała bliskości, ja samotnej 2-3 miesięcznej żałoby bo to co przeszedłem też od strony prokuratorsko-organizacyjno-formalnej było traumą kolosalną.
Od końca zimy b.r. próbują ją prawie za wszelką cenę wyrwać z letargu, ale nic z tego tylko 18 letnia córka się angażuje za to żona wpada w znajomość, czy też płytki acz skonsumowany romans. Sprawa wydaje się totalnie przypadkowo bo czekałem na odpowiedź osoby z usług której czasem korzystaliśmy w działalności gospodarczej i wszedłem na messengera żony.
Tam aktywna rozmowa o braku sensu w związku, o tym że zaczyna myśleć o wyprowadzce itp, no i również o czystej fizyczności. Skończyło się awanturą ale też solennym przyrzeczeniem że to nic ważnego i koniec romansu. Co ciekawe faktycznie tak się stało, znajomość była utrzymywana (spotykali się też, mimo pracy w innych branżach, przy okazji obowiązków służbowych obojga), ale braku podtekstu emocjonalno-erotycznego jestem bardziej niż 100% pewien. Z mojej strony początek starań o poprawę relacji w związku i oczywiście jak nie trudno się domyśleć początek braku zaufania i podejrzliwości względem jej poczynań.
Potem bardzo dziwny kilkutygodniowy okres w życiu z obustronnie absurdalnie udanym seksem i ostrą pracą. Dosłownie praca, wróć harówka i super sex.
Niestety przez dziwaczny zbieg okoliczności spotyka w pracy człowieka dla którego straciła całkiem głowę - ciągły zalew smsów, godzinne rozmowy tel. ale jak coś tam do mnie dotarło to że tylko niewinny kolega, jaki romans co ja mówię. Smsy były niedorzeczne, jakieś oderwane od rzeczywistości i totalnie enigmatyczne - teraz już wiem że to gość który ma zdaje się lekko nierówno pod kopułą, znaczy strasznie uduchowiony marzyciel o "trochę" dziwnych podglądach. No i sprawy się potoczyły błyskawicznie, jak się wydało kolosalna awantura i oczywiście "ja już nie będę", a początek moich już nie starań ale ciężkiej pracy by uratować małżeństwo...
Takich awantur podczas których padało że się wyprowadzi, jego kocha, a czy może żyć kochając dwóch itp. były jeszcze ze 2, podczas przedostatniej straciłem panowanie nad sobą i ją uderzyłem. Wiem to nawet nie głupota i jak koszmarnie jest mi tego wstyd, jaką odrazę czuję wiem tylko sam. To już będzie trauma do końca życia...
Po tej akcji sprzed ponad 1,5 miesiąca było ogólnie bardzo dobrze, widać że starania przynoszą efekt i ona czuje się z rodziną dobrze. Jednak męczyły ją moje pytania, bo jakiś ponoć śladowy kontakt z tym drugim adoratorem utrzymywała. Jaki naprawdę tego nie wiem bo nauczyła się kasować ślady swoje aktywności i czasem coś tam sporadycznie do mnie trafiało. Za to odbyłem bardzo długą rozmowę tel. z gościem (on zadzwonił) i miałem wrażenie ze jest zalany albo ma problemy z rozumowaniem. Od ostrego opierdolu że ona jest wolnym człowiekiem i nie mogę jej nic narzucać (no ludzie jak mąż może przeszkadzać w rozwoju romansu) po dyskusje o wspólnych znajomych i propozycji zbratania się na imprezie przy ognisku, no jazda na całego. Gość żył przez dłuższy czas pod jednym dachem w nieformalnej separacji z żoną, a teraz ostatnio ona się ponoć wyprowadziła z jednym dzieckiem i rozwód w toku.
Niestety tydzień temu z jakiejś luźnej rozmowy zeszło na tematy coraz poważniejsze aż oświadczyła z pełnym przekonaniem i stanowczością a właściwie bardziej tępym uporem że odchodzi. Tym razem zaparła się i koniec. Przekonywanie nic nie dało, pakuje sie i odchodzi, nic nie chce itp.
Tak też zostało, po ostrych emocjach, ale nawet śladu agresji słownej czy broń Panie Boże fizycznej, nic się nei zmieniło. Za to wspólnie podczas kolejnych rozmów ustaliliśmy wstępnie że jak się mamy rozstać to chociaż z głową. Ustaliliśmy co trzeba pozałatwiać (darowizna wspólnej nieruchomości na córkę, podział majątku, rozdzielność majątkowa) i to robimy...
Tylko że ją kocham, tak naprawdę głęboko, mimo wszelkich wad i "akcji" przez nią fundowanych. Nie przyzwyczajenie, coś dużo więcej.
I teraz kolejny kamyczek, ona jest nieuleczalnie chora, ostatni rok był ciężki, jest od 4 miesięcy na zwolnieniu, 2 nieudane zabiegi operacyjne, później kolejny i w końcu dializy. Szczęściem choć w tym zakresie wychodzi na prostą. Oczywiście cały czas obchodzenie się jak z jajkiem, stała pomoc z mojej strony, co oczywiste, ale też ze strony mojej rodziny, mimo iż wiedzieli o jej romansie i próbach zakończenia małżeństwa. Sam pochodzi z rozbitej rodziny i matka nigdy takiego prawdziwego zainteresowania jej losem nie wykazywała, o pomocy nie mówiąc.
I teraz Drogie Bravo - jak poradzić sobie z emocjami.
Ona odejdzie, wchodząc z marszu w nowy związek na którego stałem drodze, a właściwie stała jej najbliższa rodzina. Ja, pogodzony że odchodzi, zostaję sam, znaczy z córką na utrzymaniu, w rozpadającym się starym domu, bez perspektyw i nadziej za to stojąc przed koniecznością porzucenia dotychczasowej pracy i wypracowanej pozycji. Mówiąc wprost najlepiej bym wrócił na Śląsk i poszedł gdzieś jako trybik na fizycznego...
Jak ogarnąć swoje emocje, przestać ją kochać, zamartwiać się czy da radę, czy nie posypie się jej bardziej zdrowie. Jak pogodzić się że będę sam a ona w tym czasie rozkwita?