Dopiero teraz dowiedziałam się, oraz uświadomiłam sobie, że wybierałam takich facetów, z którymi nie byłoby szans na stały związek. Mam 32 lata, zaczęłam randkować w wieku lat 15. I przez tyle lat "związków"(nie trwały dłużej niż 1,5 roku), znajomości, nie udało mi się nigdy dojść do drugiego etapu relacji, czyli miłości i stabilnego, wspólnego życia. Jestem tak zmęczona tymi staraniami, czuję się jakbym biegła w maratonie przez tych 17 lat, a nigdy nie dotarła do mety. I przykro mi jest, bo zmarnowałam najlepsze lata na ten chory maraton, zamiast budować coś z jednym, normalnym człowiekiem. No nie byłam świadoma tego, że moja podświadomość do mety dobiec nie chce.
Odechciewa mi się żyć. Straciłam najlepsze lata na jakieś g*wniane znajomości bez przyszłości i sama g*wno tworzyłam. Teraz jeszcze muszę się męczyć z tą świadomością. A tak pragnęłam tego czego w domu nie miałam - miłości, spokoju, normalności, radości we dwoje.
Nawet nie bardzo wiem, jak z tym strachem przed głębokim zaangażowaniem walczyć. Wystarczy świadomość i obserwacja? Jest mi strasznie siebie żal, tamtej dziewczyny, którą zmarnowałam. Jej emocje, młodość, normalność.