Ja bym nie brał leków. Choć sam czasem miałem ochotę pójść do lekarza aby dał mi coś na obniżenie zakochania w kochance bo miałem wrażenie że mi głowa eksploduje od hormonów i zeby dorzucił coś na obniżenie pożądania bo nawet nie zabardzo mogłem z nią rozmawiać. Gotowość na seks permanentna i natychmiastowa. Z nią było tak samo. Ale się męczyliśmy. Dobrze że wychodzę z tego - ulga. Miłość to jednak stan chorobowy, długotrwały.
Odejście kochanka/i jest formą straty, który trzeba sobie zrekompensować aby mózg był zadowolony. Do tego może polecieć samoocena bo jednak odszedł. Więc trzeba to wszystko wyrownać.
Więc racja, użalanie się nie ma sensu. Moja rada dla koleżanek "po fachu" jest taka.
Aby odzyskać równowagę psychiczną potrzebne jest:
- Całkowite zerwanie kontaktów z kochankiem (tak jak alkoholik nie powinien mieć wódki w domu); żadne tam zostańmy przyjaciółmi.
- Zmuszenie się do aktywności fizycznej i umysłowej poprzez zapisanie się na kurs, szkolenie itp. Coś co podniesie naszą wartość na rynku zawodowym lub matrymonialnym. Czyli coś zyskamy aby zrekompensować stratę kochanka.
-Zmuszenie się do kontaktów z innymi osobnika płci przeciwnej - tak to już jest, że takie kontaktu łagodzą stan chorobowy. Wystarczy rozmowa, delikatny flirt. Nikt nikomu nie każe stosować metody klina.
- Wiedza, że nie ma tego Jedynego. Że jest cała grupa osób wokół nas, w których można się zakochać i zbudować udane związki. Broń boże wmówić sobie kłamstwo, że ten to był ten jedyny.
Kochanki singielki i tak mają łatwiej bo macie perspektywy na nowy związek. Gorzej jest z żonatymi bo po pięknej i namiętnej kochance trzeba wrócić do żony, do tego co było, do problemów od których uciekaliśmy. Tu jest dopiero dramat.