Hej,
przychodzę tutaj z nietypowym problemem. Nie wiem czy przyszłam tutaj bardziej się żalić czy prosić o radę. Chyba o 1 i 2. Nie zdziwię się prawdę mówiąc, jeśli mój post zaleje fala hejtu. Rzecz w tym, że czuję się przemęczona życiem a NIE MAM KU TEMU POWODÓW. Wręcz przeciwnie...
Mam świetną pracę w zawodzie, którą zdobyłam od razu po studiach. 8 godzin od poniedziałku do piątku, praca lekka biurowa, jednak odpowiedzialna, jest dużo nauki - co daje finalnie duże możliwości rozwoju. Jeżdżę na szkolenia. Na zarobki nie mogę narzekać, są naprawdę niezłe jak na początek. Na nic mi nie brakuje. Mieszkam z rodzicami, nie muszę sama utrzymywać domu, płacić rachunków, czynszu, martwić sie o cokolwiek. Wszystko mam zapewnione. Nie mam dzieci, rodziny. Mam chłopaka. Można powiedzieć, że mam wygodne sielankowe życie.
Mimo to nie znoszę swojej pracy. Przerażają mnie wyzwania w pracy, rozmowa z ludźmi, załatwianie czegokolwiek. W tych dziedzinach zawsze byłam noga. Po pracy jestem często wykończona psychicznie. Stresy zajadam. Mam nadwagę, kompulsywne objadanie. W domu nie chce mi się uczyć, robić czegokolwiek. Mam wrażenie, że odkąd chodzę do pracy nie mam na nic czasu. Muszę wybierać - albo przyjemności albo nauka. Jeśli wybiorę obowiązki - wykonywanie idzie mi baaardzo wolno. Jestem nieefektywna w tym co robię. Wolno myślę, zarówno w pracy jak i w domu, co przysparza mi sporo utrudnień a czasem przykrości.. Dlatego nie znoszę tej pracy. Poza tym aż ściska mnie na samą myśl, że MUSZĘ wstawać rano do tej roboty, mimo, ze (tak jak wspomniałam) mam tam złote warunki. Duszę się takim życiem.
Wiem, doskonale zdaję sobie sprawę, że ludzie mają gorzej! Pracują fizycznie na budowach po 12 godzin, są bardziej zabiegani, zestresowani, mają 10x bardziej odpowiedzialne stanowiska. Są ludzie, którzy pomimo 10 x gorszych warunków na co dzień wychowują jeszcze dzieci, mają pasje, CHCE IM SIĘ ŻYĆ! Mam wyrzuty sumienia, że tak marudzę, przecież powinnam być wdzięczna za to co mam.. Czuje się beznadziejnie.. Odkąd pamiętam zawsze narzekałam na swoje życie. Bez względu na to, jak wygodne ono było. Nigdy nie umiałam z niego korzystać. Zawsze robiłam sobie z niego więzienie, zamiast pole np do rozwoju osobistego. Czuję, że los chyba powinnien dać mi nieźle po dupie żebym zrozumiała jak dobre życie mam..
W przyszłym tygodniu mam umówioną pierwszą w życiu wizytę u psychologa, który ma też uprawnienia coacha. Czy moglibyście mi cos doradzić jak zmienić podejście do życia? Jak przestać sabotować swoje życie na różne sposoby? Jak zacząć robić rzeczy które nam służą - np być zadowolonym z życia, mieć pasje, rozwijać się po pracy.. Jak się wyrwać z tej matni? Mam dośc takiego życia..