Jestem z nim od ponad roku. Na początku się jakoś układało, wiadomo żadnych zobowiązań itd. Ma bardzo fajną osobowość, ale wad też nie brakuje. Wydawał się być człowiekiem, z którym chciałabym spędzić resztę życia i założyć rodzinę. I myślałam, że tak będzie, ale nie sądziłam, że mogłam sobie o tym co najwyżej pomarzyć.
Naprawdę zależy mi na ułożeniu sobie z kimś życia. Zaczęło się od tego, że Jego rodzina budowała dom, a ja wtedy miałam dość mocno na pieńku ze swoją mamą, więc obiecywał, że mnie zabierze do siebie i zamieszkam u niego. Oczywiście byłam pełna nadziei i nie mogłam się doczekać. Kiedy już skończyła się budowa, pozwolił mi zaprojektować wspólny pokój itd. Ale kiedy już wszystko było, zaczęłam u niego zostawać częściej, prawie mieszkać, ale okazało się, że wcale nie mogę liczyć na stałe zamieszkanie tam, bo on tego nie chce (ale chce żebym ciągle o niego siedziała). Boi się matki, która naprawdę jest straszna, potrafi strzelać fochy z niczego, drzeć się bez sensu i broń Boże jak się zapomniało jej powiedzieć "dzień dobry", koniec świata. Wszystko spoko tylko czemu ja na tym cierpię i to mnie zawsze jeździ jak się z nim kłóci, a Jego siostry jak zwykle mają light i ich chłopacy mogą sobie normalnie siedzieć i nie ma problemu?
Najbardziej mnie wkurza, że Jego matka strasznie go wykorzystuje, ale on tego nie widzi i na tym cierpi nasz związek. Ledwo on wyjdzie z domu i posiedzi u mnie, to nie mija dużo czasu jak jego matka już dzwoni bez sensu, ten myśli, że musi wracać, bo ta się pewnie zaraz obrazi i będzie wojna, że go nie ma, chociaż na dobrą sprawę robi to specjalnie, żeby przyjechał, chociaż wcale nie potrzebuje jego pomocy. I wkurza mnie to, że nigdy nie mogę z nim spędzić normalnie czasu, bo musi być w domu, udawać, że coś robi, ale cała trójka rodzeństwa już nie musi....
Wspomniałam, że moja matka nie lubi Jego, a Jego mnie? Przez co żadne z nas nie może u każdego spędzić czasu.
Dalej...
Zakochałam się w nim, bo opowiadał jak to bardzo lubi zwiedzać, jeździć, gdzie to nie był, a też chciałam mieć z kim jeździć, ale jak zaczęliśmy być razem okazało się, że nawet do pobliskiego miasta pozwiedzać nie możemy pojechać, albo pójść gdzieś na miasto, bo wiecznie nie ma pieniędzy. Wszystko w dużej mierze oczywiście szło na ubezpieczenie, spłatę auta i ogólnie ciągłe naprawy go (co jest wydaje się logiczne, auto trzeba utrzymywać).
Czasami jak ja chciałam za coś zapłacić by gdzieś pójść, to nie, bo on za duże ego i dziewczyna za niego płacić nie będzie. Ileż można żyć tak o, nic nie robić w życiu?
Przechodząc do sedna.
Pewnego dnia się mocno pokłóciliśmy i wyszło na jaw, że wcale nie myśli o przyszłości, że nie wie co będzie, oczywiście nigdy nie myślał by wyprowadzić się z domu, którego nienawidzi, ale i tak będzie tam siedział, bo matkie sobie tak życzy. Teraz ma wszystko gdzieś i się zobaczy za kilka lat.
Serio!? To jest podejście do życia, o którym tak opowiadał jak się poznawaliśmy.
A i oczywiście "jak mi tak źle to nie muszę z nim być". Strasznie mnie tym wulgaryzm. A jak mówię, że może rzeczywiście tak powinno być, to on nawet nie stara się o mnie walczyć.
Twierdzi, że mnie kocha, i że oddałby mi gwiazdkę z nieba, ale nic robi nic aby to udowodnić.
Wkurzam się na niego, że po kłótni jest suchy i obojętny, nie spróbuje naprawić by było dobrze, tylko czeka aż mi przejdzie i się ogarnę. Boli mnie to, bo go kocham. Od dwóch tygodni od kiedy Jego matka stwierdziła, że nie chce mnie tam więcej widzieć, to jest między nami beznadziejnie. Rzadko dzwoni, nie zapyta jak się czuję, już nie mówiąc o spotkaniu się. Wcześniej ciągle chciał żebym u niego była a przed 2 tyg. nawet nie próbował się ze mną spotkać, bo oczywiście mu się nie chce i lepiej siedzieć w domu i spać i oczywiście to wciąż moja wina, bo on mnie kocha ale to ja mam jakiś problem.
Nasz związek totalnie nie ma przyszłości, ale boję się z nim rozstać, boję się samotności, tego że nie będę miała się do kogo przytulić albo wyjść. W poradnikach mówią, że dasz radę, masz przyjaciół, spotykaj się z nimi z czasem zapomnisz, ale ja nie mam za ich za bardzo, wszyscy się gdzieś rozeszli albo wyjechali. Zostanę całkiem sama, a że jestem introwertyczną, to boję się poznawać nowych ludzi. Jestem w impasie między rozsądkiem a strachem.