Witajcie.
Jestem z osobą, której zwyczajnie nie lubię, ale nie umiem jej zostawić. Samotność... jezu historia jakich wiele, przecież nic odkrywczego się tutaj nie dowiem. Ale chyba chcę się wygadać, bo marnuję sobie życie z kobietą, której zwyczajnie nie toleruję, nie lubię, która mnie drażni sposobem bycia.
To przerażające, bo przecież sygnały ku temu były znacznie wcześniej, ale samotność... kilka lat samotności sprawiły, że gdy się "nawinęła" to niewiele myśląc związałem się. I widmo samotności przyspawało mnie do jej osoby. Chcę odejść, ale nie potrafię.
Dodatkowo jestem draniem, kompletnym, bo dałem nadzieję, bo nauczyłem się udawać do perfekcji, że kocham, że pożądam. Związek budował się od początku od tyłka strony, na początku zbyt dużo rozsądku, za mało namiętności, później za dużo namiętności, a brak rozsądku. I oto stoję przed presją ze strony kobiety, która nalega na oświadczyny, na ślub, na rodzinę, niemalże terroryzuje mnie pod względem finansów nakazując mi oszczędzać na dom, na kredyt, na rodzinę... a ja zwyczajnie nie chcę! Nie, żebym się nie czuł gotowy! Skądże! Ja nie czuję się gotowy z nią, bo jej po prostu nie lubię. Kocham, bo nauczyłem się udawać, że kocham, ale zwyczajnie nie toleruję.
Ale jestem ciepłą kluchą, kompletnie rozmontowanym emocjonalnie facetem, któremu chyba nic w życiu nie wyszło tak jakby chciał.
Jestem ciepłą kluchą, bo mi tej dziewczyny szkoda. Nie jest zła, sympatyczna, nawet rozsądna, rodzinna... ale źle trafiła, trafiła na mnie. Na człowieka rozmontowanego emocjonalnie i życiowo, ogólnie... człowieka nienadającego się do niczego.
Nie wiem czy problem tkwi we mnie, bo może ona nie robi nic złego, może w tym wszystkim ona jest ostatnim bastionem rozsądku. Może to ona próbuje sprawić bym "wyszedł na ludzi". Nie wiem.
Ten związek dziesiątki razy wisiał nad przepaścią, a ona za każdym razem wyciągała go z największego bagna. Ja w ogóle nie wiem jak to jest, że ta relacja wciąż funkcjonuje i nomen omen zaszła tak daleko, że jestem o krok od wizyty u jubilera (tylko po co?).
Nie umiem tego skończyć, żal mi jej, żal mi wszystkiego. Polubiłem nawet jej rodziców, poczciwi ludzie, aż mi szkoda po prostu odejść. Taka ciepła klucha jestem.
Wiem to nienormalne, mam ze sobą ogromny problem, kompleksy, samotność, brak poczucia własnej wartości. To we mnie jest problem.
Boże jak ja chciałbym, żeby to było prostsze.
Boję się samotności, ale boję się również życia z osobą, której nie trawię, a która być może jest jedyną osobą, która utrzymuje mnie na powierzchni. A może ona to widzi i po prostu wykorzystuje? Może to taki typ kobiety.
Jezu jaki bełkot wyplułem z siebie. Może ktoś da radę to przeczytać.
Jeśli tak to dziękuję. Chyba nikt nie jest w stanie mi powiedzieć teraz nic odkrywczego do czego sam bym na przestrzeni czasu nie doszedł...