W październiku 2018 byłam na rozmowie kwalifikacyjnej w moim rodzinnym mieście (wtedy mieszkałam w Warszawie), zostałam przyjęta, miałam zacząć od stycznia 2019. Spaliłam wszystkie mosty za sobą w Warszawie zostawiając przede wszystkim spokojną nieźle płatną pracę (jak na pierwszą w moim życiu poważną pracę). Cieszyłam się, że wracam do rodzinnego domu, że dzięki wsparciu rodziców (wiadomo dorzucanie się do rachunków i art. spożywczych nie odbije się aż tak na mojej pensji co wynajem pokoju w stolicy) odłożę pieniądze na prawo jazdy, studia podyplomowe itp. No i 2 stycznia zaczęłam pracę, popisałam umowę na 3 miesiące. Po 2,5 tyg Pani Prezes zawołała mnie oznajmiając, że tak naprawę na moje miejsce miała jeszcze jedną kandydatkę i "tak sobie wymyśliła", iż w styczniu będę ja a w lutym ta druga dziewczyna, a ona da znać w marcu, która zostaje na stałe. Dodając "także spokojnie, ty jesteś do końca stycznia, pracuj, wykazuj się". Poczułam się jakbym dostała w policzek. Oczywiście godzinę po tym, dostałam do podpisania "rozwiązanie umowy za porozumieniem stron" podpisałam i nie pojawiłam się tam więcej bo poszłam na l4 (wydaje mi się, że po czymś takim, praktycznie każdy zrobiłby to samo, z resztą nie byłabym w stanie pracować). Do tej pory jestem w szoku, nie rozumiem, co robiłam nie tak. Nigdy mi nie zwrócono uwagi, nie popełniłam żadnej gafy, w pracy byłam pierwsza a wychodziłam tak 16.05-10 kiedy już i tak jej nie było, kiedy czegoś nie wiedziałam to pytałam. Po za tym na rozmowie mówiłam, ze to stanowisko pracy jest dla mnie zupełnie nowe itp - otrzymałam odpowiedź, że to nic, że własnie chcą młodej osoby i wszystkiego mnie nauczą. Też dodam, że zostałam trochę oszukana, bowiem miałam tłumaczyć i wystawiać faktury (podobnie do tego co robiłam w poprzedniej pracy) ostatecznie z językiem angielskim nie miałam żadnej styczności, a faktury jedynie stemplowałam i wpinałam do segregatora. Cóż, byłam tam głownie do robienia kawy. Ale czekałam cierpliwe, myślałam "ach jest styczeń, początek roku, to martwy okres, potem się zacznie". No i oczywiście dalej czekam na swoją wypłatę.....
Obecnie szukam pracy, wysłałam już z 70 CV i nic. Nie mam pojęcia co się dzieje, jakieś złe fatum czy co... Owszem jestem dość świeża na rynku pracy, bo mam doświadczenie tylko jako tłumacz zdalny i pół roczne w Warszawie na obsłudze klienta zagranicznego. A ofert nie ma za wiele, które mi odpowiadają. Wiem, że praca zmianowa w call center odpada, nie nadaje się do tej korpo rodziny. Również praca pod presją nie jest dla mnie. Jestem raczej typem osoby, która preferuje prace samodzielną, bądź w małej zgranej grupie. A nie chce iść do sklepu, za bar... Chce się rozwijać, iść w kierunku administracji, aby nabierać doświadczenia, ale weź go nabierz jak praktycznie wszędzie chcą z doświadczeniem! Moje wykształcenie też jest dość ograniczone, bo ukończyłam tylko filologię angielską bez modułu nauczycielskiego. Dlatego chce podjąć studia podyplomowe, ale do tego trzeba przecież pieniędzy. Cieszę się, ze mam trochę oszczędności i parę osób na korkach. W sumie tylko po to wstaje teraz codziennie z łóżka. Mam do siebie żal o to, ze tak pokierowałam swoim życiem... Mam straszne poczucie tego, że nic nie ma sensu. Zaprzestałam chodzenia na siłownie co było dla mnie czymś w rodzaju odskoczni od stresu. Nie mogę spać, a ja zasnę śnią mi się koszmary. Pająki (ponieważ mam arachnofobię), to miejsce pracy, ta kobieta i jej szyderczy śmiech. Przestałam się interesować czymkolwiek, mam napady agresji. Uderzam pięściami w podłogę, lub głową w ścianę. W ten sposób wyładowuje to co we mnie się zbiera i kumuluję. Jak w transie przeglądam parę godzin dziennie te same oferty pracy i dostaje szału. Przecież mogła mnie zostawić do końca okresu próbnego, ale powiedzieć, że po nim mi dziękuję. Tym-bardziej, że wiedziała, ze przyjeżdżam prosto z Warszawy, że zostawiam tamtą pracę dla tej. Nie rozumiem jak można być tak bezdusznym, bez empatii. Nie radze już sobie z niczym, boje się, że będę bez pracy na rok, dwa. Boje się iść do pracy, że znowu ktoś mnie tak wystawi. Boję się, ze będę musiała iść do jakieś byle jakiej pracy. Zaczęłam się po prostu bać życia. Nigdy nie czułam się tak jak teraz, żadne złamane serce mnie nie kosztowało mnie tyle co to, co zrobiła mi ta kobieta.
Niemniej jednak, rozpoczęcie wszystkiego od nowa w Warszawie też nie jest "od tak". Jak wprowadzałam się tam pierwszym razem miałam ten power, optymizm, chęć do wszystkiego mimo, że musiałam się naczekać i naszukać zanim znalazłam odpowiednią pracę. Teraz - pustka. Cały czas myślę co zrobiłam nie tak. Jestem znerwicowana. Na prawdę, żałuje, ze się urodziłam, przeraża mnie jacy są ludzie. W życiu bym nie mogła kogoś potraktować w taki sposób. Ale z jednej strony wiem, że muszę coś działać, a z drugiej mam poczucie, że po co, jak i tak to jest bez sensu i pewnie mi nie wyjdzie. Byłam nawet w pośredniaku i okazało się, że do zasiłku brakuje mi TYGODNIA. Jest mi też głupio, że siedzę w domu, jak darmozjad, jak pasożyt, robal, który jest w wieku 25 lat na garnuszku rodziców. Mam ochotę zasnąć i się nie obudzić. Czy to depresja, czy mam zgłosić się do lekarza?
Ps. Szukam tylko pracy w Warszawie, bo w moim rodzimym mieście (położone niedaleko granicy wschodniej) nie istnieje takie coś jak przemysł, turystyka itp. tu nie ma nic. A znalezienie "porządnej pracy" graniczy z cudem, praktycznie każde "lepsze" stanowisko jest zajęte dzięki znajomościom, z resztą te "lepsze" stanowiska nawet nie są nigdzie ogłaszane.