Jak moderatorka słusznie zauważyła tutaj powinnam kontynuować mój wątek a nie zakładać nowy. Także tutaj znajduje się obszernie opisany dalszy bieg wypadków...teraz już podchodzę do tego z większym luzem powiedzmy...ale chętnie poznam wasze zdanie na temat tego co się w ogóle stało, czy jak to streścić, czy nazwać żebym mogła spokojnie ruszyć do przodu i mam nadzieję bez wyrzutów sumienia.
Zaszłam w ciążę. To nie była wpadka tylko to było planowane i przez niego i przez mnie i w sumie tak miało być. Zadzwoniłam do niego na skypie jak był akurat w pracy. Po dwóch minutach czekania jak zwykle napisał że ile można czekać i że musi wracać do pracy. Pokazałam mu śpioszki i test ciążowy cała szczęśliwa. Mówi: Patrz! Jaka dobra wiadomość! Ok, wracam do pracy. No i tyle.
I od tego czasu coś się zmieniło na jeszcze gorsze. Kłóciliśmy się jak wcześniej tyle że jak on mówił to było ok a jak ja miałam mówić to od razu mu się chciało spać, musiał akurat wyjść do łazienki albo miałam nie krzyczeć. Także w sumie nic się nie dało rozwiązać. Większość czasu spędzał na kanapie przykryty szczelnie kocem i czytając coś na telefonie. Rozmawialiśmy coraz mniej a problemy narastały. Obleciał mnie strach że nie dam sobie rady jako matka w Meksyku i że lepiej pojedźmy gdzieś indziej. To jego obleciał strach że on nie chce nigdzie jechać i że przeprowadźmy się do jego taty, on tam dobuduje dla nas piętro. Albo że jeśli bardzo nie chcę to mogę jechać z dzieckiem do Polski a on kiedyś tam dojedzie. Umiał to powtórzyć kilka razy dziennie. Albo się pytał czy jak skończę doktorat to czy zabiorę dziecko i wyjadę a jego zostawię albo czy jak on nie znajdzie pracy to czy będę go utrzymywać. Do szaleństwa mnie doprowadzały te ciągłe pytania bo już się nie dawało normalnie porozmawiać, ciągle było tylko to. W miarę jak ciąża się rozwijała zdążyłam usłyszeć że to nie jego dziecko, że on w sumie nie założył rodziny. Czułam się całkiem samotna słuchając tych tekstów. W końcu zaczął jeździć do taty na coraz dłużej a nasze rozmowy zaczynały być zdawkowe. Dużo płakałam nie wiedząc czy już jestem samotną matką i co będzie dalej. Nie mogłam się skoncentrować na doktoracie. Któregoś razu miał pojechać do taty na tydzień a wrócił po prawie miesiącu jak mu powiedziałam że jeśli dziś nie wróci to go nie wpiszę jako ojca dziecka.
W końcu znalazł pracę na projekcie za granicą. Znowu się popłakałam i powiedziałam, że nie chcę żeby jechał, że chcę żeby był ze mną, bo projekt miał trwać 4 miesiące czyli by wrócił równo w 9 miesiącu ciąży. Powiedział, że rozumie ale jak pojedzie to akurat oszczędzi i jak wróci to już będzie mógł przynajmniej przez pół roku być z nami. Pomyślałam że ok, w sumie bardziej go będę potrzebować przy niemowlęciu. Wtedy okazało się że projekt może trwać nawet 5 miesięcy i zaczął mi mówić że nie wie czy będzie mógł przyjechać na poród, ale że jak chce to mogę się przeprowadzić na ten cały czas do jego taty i tata i siostry się mną zajmą. Nie chciałam, co mi będą oni wchodzić w moją intymność. Przed wyjazdem jeszcze powiedział że on wie że teraz ja i dziecko to jego rodzina i że musi o nas dbać itp. Pojechał. W sumie to bał się jechać, mówił że to niebezpieczny kraj i wahał się kilka godzin już na samym lotnisku. Ale poleciał. Przez pierwsze kilka dni mi pisał że nie jest tak źle jak się spodziewał. Potem nagle zaczął mi pisać, że czuje się tam źle, że jest niebezpiecznie, że czuje że jacyś ludzie go śledzą, że chcą mu zrobić coś złego, że to spisek na jego życie, że on nie wie czy wróci, że trafi do więzienia, że już go więcej nie zobaczymy...nie wiedziałam jak zareagować i starałam się to zbagatelizować, mówiłam mu żeby wyszedł do ludzi, żeby poszedł na spacer, ale że nie, że czy ja nie rozumiem że tam jest niebezpiecznie i że hiszpanie z pracy coś przeciw niemu knują. I znowu że on nie wie czy on wróci, że od dwóch dni nie wyszedł z pokoju, że nie poszedł do pracy, że jeśli tylko wyjdzie to go porwą i kto wie co z nim zrobią. Zniszczył swój telefon żeby przez telefon nie można było go śledzić, kamera w komputerze też przestała działać, wszystkie swoje pieniądze wysłał do matki tak że został prawie z niczym. Mówiłam mu żeby wracał do Meksyku jeśli się tam czuje w niebezpieczeństwie. On że nie może bo jest donos na niego i jak tylko użyje paszportu to władze go zlokalizują i to będzie koniec i że nie wie co zrobić. Kilka godzin później napisał do mnie że otworzył sobie żyły. Że stracił dużo krwi ale nie umarł a chciał umrzeć. Przed nim udałam głupią ale natychmiast zadzwoniłam do jego taty i do współpracowników, żeby weszli do niego do pokoju i zobaczyli czy to prawda. To była prawda. Przewieźli go do szpitala, nie dał sobie opatrzyć ran ani zawieść się do psychiatry. W jakiś sposób uciekł ze szpitala i kontakt z nim się urwał.
Z jego siostrą się zorganizowałyśmy, poleciałyśmy do tego kraju i z pomocą konsula zaczęłyśmy go szukać. On dzwonił od czasu do czasu do przypadkowych ludzi z pracy czy do siostry, ale generalnie byłam pewna że albo go nie znajdziemy albo go znajdziemy martwego. Minęły dwa czy trzy dni i znalazłyśmy go. W innym mieście. W bardzo złym stanie. Chcieliśmy wziąć samolot i wrócić do Meksyku ale powiedział że on nie chce bo jest na niego donos i że to niebezpieczne, że lepiej opuścić kraj lądem i polecieć z innego bo donos raczej tak szybko nie powinien dotrzeć do policji zagranicznej. Więc pojechaliśmy drogą lądową. Ja w 5 miesiącu ciąży. Przez ten cały czas albo mnie przytulał albo zbywał, ignorował lub był w inny sposób agresywny. Pod koniec w ogóle się spytał po co ja tam pojechałam skoro w ogóle go nie wspieram. Po powrocie skontaktowałam się z psychologiem i psychiatrą. Psychiatra powiedział że to wygląda na jakiś rodzaj psychozy i że jeśli nie będzie się leczył to z biegiem czasu będzie gorzej. Posiedziałam u jego rodziny jeszcze tydzień i generalnie przychylali mi nieba. Co chciałam to miałam i podziękowali mi za uratowanie mu życia. Wszyscy. Z miejsca zostałam jego „żoną” i mieliśmy „ratować relację”. Na spotkaniach rodzinnych które w Meksyku są w sumie codziennie mnie ignorował a jeśli już zostawaliśmy sam na sam to tylko się pytał komu co powiedziałam bo on mi mówił żebym nic nikomu nie mówiła. Nawet tego że się okaleczył. Ja mu mówię, że jakbym nikomu nie powiedziała to po pierwsze sumienie by mi nie dało spokoju a po drugie być może by nie żył. On że bardziej działam dla innych ludzi niż dla niego i że jeżeli on mnie o coś prosi to ja mam to zrobić bo to on powinien być dla mnie najważniejszy a nie inni. Ci inni to na przykład jego ubezpieczyciel, który zapłacił nam wszystkie przeloty i zakwaterowanie...
Konkluzja była taka, że on nie pójdzie do psychiatry bo jemu nic nie jest. Poszedł do psychologa i o dziwo psycholog mu powiedział że...jemu nic nie jest. Jak człowiekowi z 16 szwami na rękach i szyi może nic nie być? Psycholog wysłał nas na terapię dla par...
Ja w tym czasie już wróciłam do mojego miasta i wymyślałam wymówki żeby nie jechać do jego rodziny ani do niego. Za dwa tygodnie miałam bilet do Polski. On mi cały czas pisał że nie ma do mnie zaufania i że mi mówił żebym nikomu nic nie mówiła a ja nie posłuchałam. I że on nie jest chory i do żadnego lekarza nie pójdzie i że nie będzie tak jak ja chcę. Od czasu do czasu zmieniał zdanie i mówił że może jak wrócę to pójdziemy na tą terapię dla par, że on poszuka dla nas mieszkania i jak się ciąża rozwija. A potem znowu, że on mi jest niezmiernie wdzięczny że pojechałam go zabrać z tego kraju ale to była tylko obecność fizyczna bo wsparcia ode mnie nie dostał i ma o to żal. Jego cała rodzina do mnie dzwoniła kiedy przyjadę i kiedy się widzimy i że oni mi pomogą w tym i w tamtym i że bardzo się cieszą że z nimi jestem i że jestem częścią rodziny.
Nastał ten dzień i uciekłam do Polski. Moim zamysłem było że ja tu posiedzę a niech go zdiagnozują i zobaczymy co robimy. Nikt go nie zdiagnozował. Podobno chodzi do tego psychologa ale nie wiadomo czy to prawda. Ja wzięłam urlop na doktoracie i w drugiej pracy.
Pisał do mnie znowu że nie ma do mnie zaufania i co robimy kiedy wrócę, ja nalegałam na lekarza, on że po co się tak uparłam, że jemu nic nie jest. Ja że jeżeli tak to ja też nie czuję zaufania i bez diagnozy ja nie wracam. To on że w takim razie kończymy naszą relację. Ja że dobrze. W takiej sytuacji napisałam do jego rodziny, że nasza relacja się skończyła i że córka będzie miała moje nazwisko i będzie dorastać najpewniej w Polsce. On to zobaczył i się wściekł że podejmuje wszystkie decyzje bez niego i że koniecznie ma być tak jak ja chcę. Jego rodzina się podzieliła, jego mama ma nadzieję, że wrócę, starsza siostra się przestała odzywać a młodsza i jego tata chcą przyjechać mnie odwiedzić jak się córka urodzi. On sam mówi, że jak ja chcę przyjechać do Meksyku to oczywiście mnie zaprasza ale nie będzie wszystko na moich warunkach.
Ja od prawie dwóch miesięcy codziennie płaczę, chodzę smutna, w sumie całe moje życie się poprzestawiało z dnia na dzień i ze starego życia nic nie zostało. Nie umiem się odnaleźć. Nie wiem co zrobić. Nawet z córki nie cieszę się tak jak bym mogła bo nie było moim planem zostanie samotną matką. Wstydzę się i czuje się gorsza od moich kuzynów którzy właśnie w pełnej euforii biorą śluby i budują domy. A ja z brzuchem. Koleżanki powiedziały, że jakby nie to że mnie znają od lat to by pomyślały że to ja zwariowałam, że takie historie wymyślam. Uwielbiałam jego rodzinę i przywykłam do kultury i tęsknię za tym wszystkim. I nie umiem rozumem ogarnąć tego wszystkiego co się stało ani dlaczego się stało. On powiedział rodzinie, że mi się nigdy Meksyk nie podobał i że już nie wrócę i że najważniejsze żeby mi i dziecku było dobrze w Polsce, ale jeżeli córka będzie dorastać poza Meksykiem to on ani złotówki na nią nie da. Córka powinna być z obojgiem rodziców.
Ja sama już nic nie wiem. Nie mogę pojąć jak szybko się wszystko stało i jak on się zmienił. W najdzikszych snach bym nie wymyśliła takiego biegu wydarzeń.