Oto przed wami moja historia na dzień dobry na tym forum, żebyście mogli lepiej mnie poznać, a i jednocześnie może doradzić, co więcej mogę w sobie zmienić?
Jestem młoda, mam 21 lat. Mimo to przeszłam przez wiele zawirowań w swoim życiu.
Moja pierwsza najpoważniejsza miłostka rozpoczęła się w gimnazjum (jest ważna, muszę o niej wspomnieć). Chłopak starszy o pięć lat, intrygujący. Zauroczyłam się dosyć nieświadomie, nie rozumiałam wtedy swoich uczuć. Przed liceum miałam okazję poznać go nieco lepiej, ale nadal niewiele o nim wiedziałam. Jednak każda opowieść o nim sprawiała, że coraz lepiej pojmowałam, że tak naprawdę, to jesteśmy do siebie bardzo podobni. Te same nawyki, dziwactwa, zwyczaje. Podobna nieporadność w kontaktach międzyludzkich, ta sama chęć ucieczki od aktualnego życia. No i właśnie, on uciekł, wyjechał, zostawiając młodziutką mnie z niedosytem i właściwie żalem, że nie będzie mi dane wiedzieć o nim więcej. A obydwoje czuliśmy, że doskonale się rozumiemy, choć nie znamy się w pełni.
Na początku liceum byłam bardzo pewna siebie i tego, że to mój dobry czas i powinnam z niego korzystać. Niestety mam pecha, bo licealna przygoda skończyła się zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażałam. Dojeżdżałam do szkoły dosyć daleko, kosztowało mnie to sporo wyrzeczeń, porzuciłam swoje artystyczne zapędy, by się uczyć. Wychudłam, zmarniałam, żyłam w stresie i zauroczyłam się w koledze z klasy.
Chłopak nieśmiały (nazwijmy go P), ja również, ale nie na tyle, by go nie "podrywać". Podobał mi się pod początku, ale zew podrywu poczułam w trzeciej liceum. Byliśmy razem na studniówce, co jeszcze bardziej mnie nakręciło... no i chyba wiecie, jak to zazwyczaj wygląda. Dziewczyna działa w wariactwie, a chłopaczek się zniechęca. Odrzucił mnie. Nie od razu; zrobiłam pierwszy krok i zaprosiłam go na niezobowiązujący spacer, on zgodził się i wydawało mi się, że naprawdę miał ochotę przypomnieć mi o tym spacerze. Czaił się, czaił i nigdy nie podszedł, kontakt się urwał.
W międzyczasie kolega z gimnazjum bardzo mnie skrzywdził. Ponoć się we mnie zakochał, ja postrzegałam go jako znajomego, dałam mu do zrozumienia, że jesteśmy tylko kolegami i nie może liczyć na nic więcej. Doszło do bardzo nieprzyjemnego aktu, o którym nie mam ochoty wspominać w tej chwili.
Te dwa wydarzenia połączyły się ze sobą sprawiając, że się załamałam. Właściwie jeśli chodzi o męską część świata, ufałam tylko P, był delikatny i sprawiał wrażenie, jakby nie mógł zrobić mi krzywdy, a tego właśnie potrzebowałam w tamtym czasie. Spokoju i zaufania. Niestety tego nie dostałam.
Byłam w złym stanie, planowałam się zabić. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, rodzina nie zauważyła, że jest źle, ja nie miałam ochoty o tym mówić. Miałam konkretną wizję swojej śmierci.
Życie uratował mi chłopak z ulicy (W), robiąc niewiele - po prostu się do mnie uśmiechnął.
Musiałam wyglądać bardzo źle, wierzcie mi. Zaniedbana, sucha i zapłakana, byłam gotowa się zabić. Miałam dosyć ludzi, a on przez krótką zabawę na ulicy sprawił, że zapomniałam o wszystkim, co do tamtej pory mnie spotkało. Roznosiliśmy ulotki w tej samej części uliczki. Zaczepiał mnie, wchodził mi w drogę, uśmiechał się nonszalancko i rozbawiał.
Z perspektywy czasu rozumiem, że nie chciałam swojej śmierci. Odciągnął mnie od niej tak błahy powód, uwaga drugiego człowieka - ale wierzcie, po czasie, kiedy nie liczyłam się dla nikogo, tylko to mogło sprawić, bym znów poczuła się potrzebna.
Zaczęłam żyć z myślą o moim prywatnym Aniele. Szukałam go, chciałam lepiej poznać. Chodziłam po tych uliczkach, prowadziłam śledztwo w internecie, wypytywałam wszystkich możliwych ludzi. Nawet modliłam się i odprawiałam czary na znalezienie go Nic nie pomogło, W zaginął.
Jednak bardzo mi pomógł. Pomógł mi podnieść się; nieświadomie żył obok mnie przez nieco ponad rok. Chyba musiałam znaleźć sobie takie mentalne wsparcie. Dzięki temu sama poradziłam sobie z ciężkim dołkiem, być może nawet i depresją, uwierzyłam w siebie i zaczęłam życie na nowo, ciesząc się każdą jego chwilą.
Niby nic takiego, ale spotkanie z myślami samobójczymi sprawiło, że naprawdę staram się doceniać wszystko, co mam.
No i tak, żyłam sobie sama do pewnego momentu. Do momentu powrotu myśli o mojej pierwszej miłostce.
Nie wiem dlaczego, ale myśl o nim przychodziła do mnie niespodziewanie, jakby on sam wrzucał mi ją do głowy. Wspominałam wspólnie przeżyte (nieliczne) chwile, czekałam, aż przyjedzie do Polski z nadzieją, że być może się zobaczymy. Chciałam poczuć spokój, stąd pragnienie choćby przelotnego spotkania.
Dowiedziałam się, że jest w kraju w dzień jego wyjazdu. Nawet żartowałam, że nic się nie zmienił, bo tak samo, jak dawniej był w pobliżu cichutko. I to nie tak, że go usprawiedliwiam, ja go naprawdę rozumiem i wiem, że taki jest. Nie wychyla się, zawsze czeka na przyzwolenie lub najprostszą okazję. (Spodziewam się, że będziecie uważać mnie za naiwną i głupią, no i że uznacie, że jednak go usprawiedliwiam XD tak nie jest)
Postanowiłam wtedy się z nim skontaktować, napisałam. Ucieszył się z wznowionego kontaktu, obiecał, że się odezwie, kiedy następnym razem będzie w Polsce. No i nasz wznowiony kontakt raczej się nie kleił, ani ja ani on nie mamy na tyle czasu, by stale do siebie pisać, wydzwaniać. Jednak liczyłam, że rzeczywiście się odezwie.
Dowiedziałam się ostatnio, że jest w Polsce. No i tak sobie nadal czekam, ale nie liczę na cud - raczej się nie odezwie.
A co ja czuję? Czuję, że miło byłoby jednak wrócić do dawnego stanu kontaktu, kiedy mieliśmy się ku sobie. Czuję, że moje wczesnomłodzieńcze przywiązanie nie przeminęło, choć wolałabym, by nie istniało, tak byłoby mi łatwiej. Chciałabym sama podjąć kontakt, ale z drugiej strony moja nowo wykształcona, lwia duma nie pozwala mi na takie uniżenie, nie wiem, czy błędnie, czy może słusznie. Jestem zawiedziona, bo miałam nadzieję na inny tok wydarzeń, na choć jedno spotkanie, wymianę zdań. Chciałam się przekonać, jakby to było, gdybyśmy znów porozmawiali na żywo...
On przyjaźni się z chłopakiem koleżanki, stąd też wiem, że "nadal nikogo nie ma", "na razie jest sam". Wydaje mi się, że wiem co to znaczy, używam dokładnie tych samych wymówek, ale oczywiście mogę się mylić. Mimo wszystko nie siedzę w jego głowie. Mam wrażenie, że mnie unika, od czasu jego przyjazdu (no, już jakiś czas jest w kraju i niestety nie wiem na jak długo tym razem) nie widzieliśmy się ani razu. Gdyby chciał, przyszedłby do mnie do pracy (pracuję w lokalnym, dostępnym dla ludzi miejscu ), napisałby. Mógłby nawet wpaść do mnie do domu, ale tego nie robi. Rozumiem, że jednak nie chce, więc... znów zostałam odrzucona.
I w tym miejscu jestem teraz. Pełna głupiej nadziei, zamotana we własnych myślach, przybita kolejnym upadkiem, jednocześnie ciesząca się odzyskanym życiem. Chcę skupić się na sobie, zamierzam nareszcie pójść na studia (bo w końcu jestem na to gotowa i psychicznie zdrowa, yay!). Działam sama, nikogo nie zmuszam do towarzyszenia mi.
Oto moje miłosne upadki. Jeśli macie jakieś spostrzeżenia, pytania, nie wahajcie się pisać, chętnie poznam wasze myśli.
Pozdrawiam, wiecznie samotna zuzeh