Piszę bo czuję jakbym stąpała po lodzie, który już zaraz ma pęknąć, czuję że muszę coś zrobić żeby nie zatonąć w lodowatej wodzie.
Postaram się jak najkrócej:
Mam 27 lat, 7 lat temu poznałam 2 lata starszego ode mnie przystojnego bruneta, który zawładnął moim sercem i umysłem, byłam w nim tak zakochana, tak wpatrzona, nie dostrzegałam żadnych wad. Nim zdarzyłam się obejrzeć, minęło 6 lat – P. był dla mnie tak cudowny, wspaniały, chwilami – że przyćmiewały one wszystkie złe słowa, i chwile których mi systematycznie dostarczał. Nie zważałam na to „ że jestem jedna z tłumu na którą by nie spojrzał „ że „wpakowałam się z butami do jego życia”,” że mnie nie kocha „. Jeden uśmiech, uścisk, pocałunek – i zapominałam o wszystkim.
Spałam przez wiele lat, obudziłam się pół roku przed ślubem kiedy dowiedziałam się że mój kościelny wspaniały P. był w klubie „Gogo” z nagą kobietą na kolanach, kiedy dowiedziałam się że ciągle jest zakochany w platonicznej miłości z drugiego końca Polski, która specjalnie przyjechała do naszego miasta żeby z nim porozmawiać, oddać mu pierścionek ślubny zrobione przez niego z trawy, kiedy miał 17 lat. Obudziłam się kiedy wyczytałam w mailach o „ patrzeniu w dal, o miłości bezwarunkowej, o tym że na jej jedno słowo rzucił by wszystko, bo bez niej wszystko inne wydaje się marne”. Obudziłam się kiedy widziałam, jego roztrzęsienie, smutek, żal– obudzona, przebaczyłam mu, i twardo trzymałam się daty ślubu, mając nadzieje że nie odnowi kontaktu ze swoją „przyjaciółką” z którą regularnie się widywał „jeżdżąc na szkolenia” przez wiele lat”
Obudzona, dałam mu się namówić, żeby za swoje roczne oszczędności zmienić sobie piersi i nos, wydałam to co miałam i zmieniłam kilka detali w swoim wyglądzie. Następnego dnia, zaklinałam siebie co ja zrobiłam, jak mogłam tam bardzo nie kochać siebie, żeby dla kogoś pozwolić się pociąć. Byłam załamana i dochodziła do mnie prawda, że w tym związku miłości nie ma i nie będzie.
Modliłam się o cud, o miłość - po operacji – zaczęłam rozmawiać z wyjątkową osobą, która uzmysłowiła mnie, że prawdziwe zmiany muszą zachodzić w środku – dzięki której znowu uwierzyłam w życie, w miłość. Zakochałam się w dwa lata młodszym chłopaku mieszkającym w innym mieście. Spotkaliśmy się, zostały 2 miesiące do ślubu. Zakochałam się po uszy w K. wszystko mu powiedziałam. Czułam, że moje serce wzlatuje, czułam przeogromne szczęście, w jego oczach dostrzegałam wszystko. Pierwszy raz w życiu czułam się tak wyjątkowa, kochana, doceniania – pierwszy raz w życiu ktoś dzięki mnie „kwitł”, otworzyłam swoje serce tak bardzo jak tylko mogłam.
Spotkałam miłość życia – i zabrakło mi wiary w siebie, wzięłam ślub z P. Goście, rodzina, wszystko opłacone, strach.
Teraz chyba najgorsza część opowieści – nie zerwałam znajomości z K. Nie rozwiodłam się z P. Tkwiłam w tej relacji 3 miesiące – aż w końcu K. zerwał znajomość – zupełnie rozumiem. Pojechałam z moim mężem na wczasy i nie byłam w stanie K. powiedzieć prawdy, okłamałam go że jestem sama we Włoszech- w końcu sam się dowiedział, i wtedy zrozumiałam już naprawdę (wiem że w mojej historii kilkakrotnie coś zaczynam rozumieć po czym robie swoje głupoty, ale tym razem naprawdę zrozumiałam, że nie ważne gdzie będziesz, nie oszukasz siebie, ważne jest to z kim jesteś, i żadne pieniądze, żadne pozorne poczucie bezpieczeństwa nie jest w stanie wypełnić pustki kiedy nie ma miłości). Zrozumiałam, że byłam uzależniona emocjonalnie od P. i zabrakło mi odwagi żeby to skończyć. Bałam się że sobie nie poradzę, nie udźwignę przeprowadzki do innego miasta, bałam się co powie rodzina itd. Zrozumiałam że spotkałam bratnią duszę dzieki której stawałam się lepszym człowiekiem, i która naprowadzała mnie na dobrą drogę. Zrozumiałam, że K. mógł materialnie nic nie mieć, ale że nie to było mi potrzebne – to nie rzeczy sprawiają że jesteśmy szczęśliwi, to ludzie, miłość, wszystkie te pozytywne emocje i pozytywna energia. Tak więc, zrozumiałam – wróciłam, chciałam jechać porozmawiać, wziąć rozwód, zostawić to, z wiarą zacząć działać ale K. zerwał ze mną znajomość. Próbowałam, ale nie mogłam zmienić jego decyzji.
Minęło 10 miesięcy. Ma dziewczynę, pracę, wydaję się szczęśliwy. Nie napisałam ani razu przez te 10 miesięcy, tęsknie, pluje sobie w brodę, zastanawiam się co by było gdybym się odważyła, zaryzykowała. Poszła za głosem serca. Ja ciągle jestem z P. W zasadzie jestem obok, P. Obok słów „kocham” są zachowania, które tak naprawdę się nie zmieniły: każdego dnia, wyładowuje się na mnie, traktuje raz jak żonę, raz jak nieznajomą, upokarza, po czym wychwala ponad niebiosa, mówi o odkrywaniu siebie, o tym że nie jestem mu do niczego potrzebna, że do wkurzam samą sobą, tym, że jestem – istna choroba, jeszcze nie wiem tylko jaka.
Więc tak siedzę i myślę, podczas niebytności mojego męża o 1 w nocy w domu – i myślę że to już czas, czas na to żeby zacząć działać – rozwód? Nie mamy dzieci, nie wiąże nas żaden kredyt. Jedynie prowadzimy razem firmę dobrze prosperującą, a no i P. włożył trochę pieniędzy w remont mojego mieszkania; rozmawiałam z nim o tym, że nie dzieję się dobrze – reakcja natychmiastowa – jeśli się rozwiedziemy „rozwali i mnie i mieszkanie, zostawi gruz”.
Co z K. ? Mimo tego, że przez 10 miesięcy, oprócz oglądania swoich dni na fb, nie było żadnego kontaktu, nie zapomniałam. Czy warto cokolwiek robić w tej sprawie? Pewnie powiecie ,że jestem naiwna, ale w oczach tego człowieka, ujrzałam całe jego życie i moje, jakbyśmy już siebie znali, jakby tak właśnie miało być, przy nim czułam ten sens życia, chęć odkrywania siebie, czułam że wzrastam.
Ok, życzliwie, szczerze, co robić?