Witam wszystkich bardzo serdecznie.
Opiszę swój problem. Przyjaźniłam się przez pewien czas z osobą zrzędliwą, z wiecznymi problemami, która wszystkich krytykowała. Ona mogła dogryźć mi w każdej dziedzinie, kiedy próbowałam poddać krytyce jej osobę, nawet delikatnie sugerując, że coś mi się nie podoba, dostawałam odwrócenie kota ogonem i wychodziło, że to wszystko moja wina. Do tego sytuacje, w których ktoś sprawiał jej przykrość. Wyżalała mi się. Próbowałam ją pocieszyć. Nie zawsze umiałam, ale chciałam. Czasem nie wiedziałam, co powiedzieć. Efekt był taki, że byłam atakowana, wylewała na mnie złość, bo powiedziałam coś nie tak, bo miałam w życiu znacznie lepiej od niej, bo mam się zamknąć, gdyż ona jest skrzywdzona i nie mam pojęcia, co przeżywa. W końcu zaczęłam uciekać się do jawnych kłamstw, aby zdobyć jej atencję. Zawsze byłam postrzegana jako osoba miła, spokojna, bardzo kulturalna. Stałam się osobą ciągle udowadniającą swoją lepszość w jej oczach, ale nieważna była dla ocena innych osób, bo ona była we wszystkim lepsza. Byłam osobą do bólu chłodną i biurokratyczną, bo ona tak podchodziło do ludzi i problemów. Nie można się na innymi pochylać, bo skoro ona coś mogła i umiała, to inni też potrafią. Takim zachowaniem nie zdobyłam w jej oczach uznania, lecz dostawałam serię pouczeń w stylu: "skoro odpowiadasz chamsko to nie dziw się, że inni Cię nie lubią". Pod koniec wyszło, że jestem osobą ograniczoną, nietolerancyjną, bez empatii i do tego egocentryczną, a ona jest synonimem wrażliwości na ludzką krzywdą. Znajomi również zauważyli, że odcięłam się od nich, odsunęłam się. Kiedy się pojawiali szybko ich spławiałam. Skończyło się na tym, że miałam bardzo silne załamanie nerwowe (nie ona była powodem, ale jednym z czynników). Powiedziałam jej, że mam dość, że nie chcę mieć z nią żadnego kontaktu. Niestety, ale wzięła odwet. W oczach znajomych zostałam stalkerką z zaburzeniami, której nie można wierzyć, która ma poważne problemy psychiczne. Tak, kłamałam, ale aby mieć tzw. święty spokój. Poza najbliższą rodziną wszyscy znajomi się ode mnie odsunęli, gdyż opowiedziała im swoją traumatyczną historię. Nie mogłam się obronić, bo byłam wtedy szpitalu, do którego zgłosiłam się sama za namową męża. Nie chciałam się z nikim kontaktować. Chciałam dojść do siebie. Ustabilizować się. Oddałam pielęgniarkom komórkę, laptopa, tablet, więc nie miałam z nikim, poza mężem i rodzicami, kontaktu. Zrobiłam sama za namową psychologa, który uważał, że to mi pomoże. Miałam tylko kilka książek ze sobą i pamiętnik-szkicownik. Kiedy wyszłam ze szpitala i chciałam zadzwonić do znajomych, odezwać się. Chciałam ich przeprosić za swoje zachowanie. Odnowić znajomości. Zastałam zablokowane konta, numery, wyrzucenie z grup znajomych. Kiedy napisałam do nich z innych adresów, numerów telefonów, część osób blokowała mnie bez odpowiedzi, reszta napisała, że z osobą psychiczną nie mają ochoty rozmawiać. Ta osoba odniosła obecnie w życiu kilka dużych sukcesów, a ja zostałam z wielkim niczym. Mam wrażenie, że zamieniłyśmy się miejscami.
Jest mi moralnie i mentalnie wstyd za te wszystkie kłamstwa, ale nikt z przyjaciół nie wierzy mi, że chciałam się bronić, bo nie umiałam już inaczej bronić się przed jej napadami złego humoru. Dodam tylko, że kłamałam tylko do niej. Ale niestety wygarnęłam jej w tamtej rozmowie. Czasem bywało tak, że rozmawiałyśmy na wesoło, a nagle, bum, zmiana nastroju o 180 stopni. Nerwy, złość, wyzywanie innych ludzi do mnie, bo ktoś źle coś zrobił albo nie tak się odezwał, czy odpowiedział.
Teraz czuję osobą społecznie zmarginalizowaną. Nie miałam normalnego domu, było w nim dużo nieszczęść i smutno, ale zawsze starałam się być osobą patrzącą optymistycznie w przyszłość. Kiedyś to się skończy, nadejdą przecież lepsze czasy. A teraz? Z mężem przeprowadziliśmy na drugi koniec Polski. Jestem sama, żadnej rodziny, znajomych,przyjaciół. Starzy się nie odzywają. W ich oczach jestem chorą psychicznie wariatką, a w szpitalu byłam tylko z powodu załamania nerwowego i bardzo silnej nerwicy. Nie umiałam sobie poradzić sama. Cierpiałam od dwóch miesięcy na bezsenność. Spałam godzinę do dwóch dziennie, a bywały dni, że wcale. W szpitalu przez kilka dni byłam na kroplówkach, bo lekarze musieli mnie postawić na nogi: byłam bardzo osłabiona, miałam bardzo niski cukier, niecałe 50, do tego odwodniona. Ona osiągnęła życiowe sukcesy, a ja stałam się życiowym nieudacznikiem i porażką żyjącą na marginesie społeczeństwa. Dodam tylko, że pomimo niewielkiej różnicy wieku między nami (skończę w tym roku 30 lat, ona 28) jestem osobą dużo bardziej wykształconą od niej. Ona dopiero w tym roku zaczęła studia po ponad 5 latach przerwy, ale dwa lata temu podjęła pracę. Ja po studiach, ze znajomością dwóch języków, dwóch specjalizacjach nie mam pracy, właściwie zostałam wyautowana ze środowiska zawodowego. Jedynie chodzę na terapię i do lekarza. Nie mam stwierdzonej depresji, jedynie bardzo ostrą nerwicę lękową z bólami somatycznymi (mocne problemy żołądkowe i migreny). Dlaczego piszę? Bo chciałabym z kimś porozmawiać, a nie mam za bardzo do kogo otworzyć ust. Może jednak to była moja wina? Nie chcę głaskania po głowie, a oceny sytuacji osób kompletnie z boku, obcych dla mnie, bo rodzina nigdy nie jest obietywna.
P.S.
Dodam tylko, że czuję się winna całej sytuacji. Nie wiem, czy mam zadzwonić, spróbować z nią porozmawiać? Nie chcę odnawiać przyjaźni, ale chciałabym to zakończyć "po ludzku". Kiedy odebrałam telefon dostałam około 15 wiadomości, w stylu "jak śmiałam ją tak skrzywdzić, co ja sobie myślę, że kim jestem"?, że ona teraz cierpi, że rozwaliłam ją psychicznie. Nie odpisywałam na to, bo telefon dobrowolnie oddałam do depozytu. Nie musiałam, chciałam. Czy to był błąd? Może trzeba kontrolować sytuację? Kiedy wróciłam było już po wszystkim. Odezwałabym się, ale boję się ataku, bo w sumie czego mogę się spodziewać. Nie dam sobie rady z krzykiem i wyzwiskami. Boję się, że sponiewiera mnie równo, a jak będę ją usilnie przepraszać. Ale z drugiej stronę nie mogę się wyzbyć poczucia wewnętrznej winy za całą sytuację.