Witam Was,
jestem w martwym punkcie, moje życie każdego dnia coraz bardziej traci sens. 3 miesiące temu rozstałam się z narzeczonym, byliśmy razem kilka lat lata, z czego ponad rok zaręczeni. Zamieszkaliśmy razem i wszystko się zepsuło. Pan Y robił mi wszystko na złość, wykańczając psychicznie, po czym nie wytrzymałam i wyprowadziłam się w nerwach. Gdy emocje opadły, chciałam porozmawiać i wrócić. On już nie chciał. Dowiedziałam się po krótkim czasie, że ma już inną kobietę, lepszą podobno i bardziej poukładaną. Ja w jego głowie jestem nikim. Bardzo walczyłam o niego, chciałam wszystko odbudować od nowa, kłamał mi prosto w oczy, ze nikogo nie ma. Mijają miesiące a ja z każdym dniem coraz bardziej podupadam na zdrowiu. Nie śpie, nie jem, dostaje codziennie palpitacji serca. Bardzo go kocham i nigdy nic złego mu nie zrobiłam. Swoim zachowaniem doprowadzał mnie do zdenerwowania. Nie był ideałem, ale uczuć nie da się wymazać od tak. Boję się, że sobie nie poradzę z życiem. Nie widzę w niczym sensu i praktycznie 24 godziny na dobę o nim myślę, zwalając całą winę na siebie. Myślę o tym jaki jest szczęśliwy, i boli mnie to, że tak szybko znalazł sobie kogoś. Nie wiem czy ktoś z Was przeżył taki stan, że codziennie myśli, że dostanie zawału. Świat się wali a jedyna osoba, która mogłaby go poskładać nie chce mnie znać. Wszyscy mi mówią odpuść, jaki to on zły jest. A ja nie potrafię. Coraz bardziej się nakręcam, przestając dbać o siebie. Czuję, że jestem jedynym przypadkiem na świecie, któremu nic nie może pomóc. Gdy tylko jest okazja piję...