Dzień dobry/dobry wieczór wszystkim użytkownikom.
Tak jak napisałam w tytule- chciałabym aby wypowiedzieli się mężczyźni, spojrzeli na sytuację okiem mojego partnera. Może z męskiego punktu widzenia wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Będzie długo...
Moja historia zaczęła się półtora roku temu. Oficjalnie niecałe 11 miesięcy temu. Niektórym może się wydawać krótko... Ja mam wrażenie, że to pół mojego życia. (przeżyliśmy ze sobą wiele momentów- zarówno radosnych jak i bardzo trudnych...i mimo to przetrwaliśmy i wiedzieliśmy, że chcemy być razem) Ja- z Warszawy, on- z okolic Wrocławia. Na początku nawet nie brałam pod uwagę jakiegokolwiek związku, wydawało mi się, ze zupełnie do siebie nie pasujemy i bardzo, ale to bardzo przerażała mnie odległość jaka nas dzieli... odległość pod względem wieku (różnica 9 lat: ja 22, on 31.) i ta odległość liczona w km. Jednak M był nieugięty i zdobywał moje serce po kawałeczku, walczył naprawdę zacięcie, przekonał mnie nawet do tego, że odległość to pikuś, obiecał, że przeniesie się do Warszawy... Początkowo stawiałam warunek- nie wchodze w nic, póki nie zobaczę Cię w Warszawie, bo wiedziałam, że związki na odległość nie są dla mnie... nie potrafię żyć z kimś kogo kocham ze świadomością, że dzieli nas pół Polski. Jednak mimo to zaufałam, że potrzeba czasu, że to jeszcze chwilę potrwa i weszłam w to... na początku było fajnie, póki jeszcze nie było takiego przywiązania, zaangażowania podzielałam zdanie M- odległość to nie przeszkoda, nawet nie zauważam, kiedy mija tydzień, lub dwa i znów mamy siebie na "AŻ" dwa dni... jednak z biegiem czasu rosło zaangażowanie a wraz z nią potrzeba spędzania razem większej ilości czasu... a przeprowadzki jak nie było tak nie było... próbowałam przypominać o temacie, potrafiliśmy rozmawiać szczerze ( a przynajmniej tak mi się wydawało...) ale ciągle słyszałam zapewnienia, że przeprowadzka nastąpi, że już nad tym pracuje. Na początku nie było mowy o jakimś kupnie mieszkania, później M stwierdził, ze ma za dużo lat, by inwestować w wynajem, że myśli już o naszej przyszłości i będzie zbierał na kupno czegoś swojego. A więc to wymaga kolejnych miesięcy oczekiwań, bo przecież za coś trzeba to mieszkanie kupić.. a ja czułam, że coraz bardziej się duszę, że brakuje mi jego obecności i takiego prawdziwego poznania się nawzajem... życia ze sobą. O czym ciągle informowałam...ale często miałam wrażenie, że jestem już natrętną babą męczącą tyłek ciągle o to samo.. M zaczął przekonywać mnie do przeprowadzki.. mimo że od początku mówiłam mu, że nie chcę wyprowadzać się ze swojego województwa, mam tu uczelnię na której zaocznie się kształcę, mam pracę, którą pokochałam, znajomych, rodzinę, której nie chcę zostawiać.. M po długim czasie przekonywania mnie powiedział, że rozumie i teraz już wie, że to on musi się przenieść, bo ja nie ustąpię. Jednak sytuacja ciągnęła się dalej, nie widziałam nic, co mogłoby świadczyć o tym, że M stara się przenieść.. wprost przeciwnie, szukał kolejnych zajęć i kolejnej pracy na południu. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę... dałam mu czas do końca roku.. a później jako że nie widziałam perspektyw chciałam się rozstać, by oszczędzić nam obojgu jeszcze większego zaangażowania. Mimo, że M nie spodobało się to, powiedział, że rozumie i teraz już naprawdę ogarnie temat. To było w maju, bodaj w weekend majowy. Od maja do połowy czerwca nie zmieniło się nic- oprócz zwiększonej częstotliwości ponownego przekonywania mnie, bym to ja zostawiła wszystko i przeniosła się do niego teraz- lub za rok Nie muszę chyba dodawać, że życie kolejny rok na odległość byłoby ponad moje siły... już teraz każde rozstanie kończyło się płaczem i tęsknotą. Chciałam też, by dotrzymał danej mi obietnicy, w której tkwił przez cały czas, a moja przeprowadzka w tym momencie nie wchodzi w grę...nie zostawię pracy, w której widzę swoją przyszłość, a przede wszystkim nie mogę rzucić studiów w połowie...zostałabym zupełnie z niczym, bez wykształcenia i bez perspektyw... . W końcu... dwa tygodnie temu doszło do kolejnej poważnej rozmowy. Czułam, że coraz bardziej oddalamy się od siebie, że nie mamy o czym rozmawiać, bo w powietrzu "wisi" niewyjaśniony temat.. wiedziałam, że każde z nas ma inną wizję przyszłości, tylko nigdy nie usłyszałam od M prawdy, jak się okazało. Wtedy po moich prośbach, by w końcu powiedział mi szczerze co tak naprawdę planuje pękł i wyznał, że nie widzi sensu przeprowadzki do mnie... że myśli o naszej przyszłości za rok, dwa lata a ja myślę o tym co tu i teraz. Powiedział, że chce być dla mnie facetem, który będzie w stanie zapewnić byt swojej rodzinie, bez martwienia się o kolejny dzień.. że on ma już pewną pozycję w pracy na południu, lepsze perspektywy, że wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazują mu, że powinien tam zostać. To, że doceniają go w pracy, że ma szansę na podwyżkę. W Warszawie życie jest droższe, na mieszkanie będzie musiał odkładać dużo dłużej niż na mieszkanie na południu, gdzie za te same pieniądze może mieć coś większego i lepszego. Poczułam się okłamana i pominięta w planowaniu wspólnej przyszłości... poczułam się małą gówniarą, którą facet 9 lat starszy chce pokierować, bo sama nie wie co dla niej dobre. Poczułam, że cała moja szczerość, długie rozmowy na ten temat to nic nie znaczy... bo on ułożył sobie swoją wizje tego, jak będzie wyglądała nie tylko jego przyszłość ale i moja. Stwierdziłam, że muszę być konsekwentna i skończyć to... szczególnie, że bardzo długo o tym myślałam i nie widziałam żadnej innej opcji, tak jak od początku mówiłam... wiedziałam, że nie jestem w stanie ciągnąć tego dłużej na odległość, bo ten związek przynosił więcej łez niż radości z bycia razem. Czasami doznawałam już "zaprzeczenia"- wolałam nie myśleć że nie ma go obok mnie i po prostu zaczęłam się do tego przyzwyczajać... pod koniec czasami czułam, że jest mi już wszystko jedno czy przyjedzie czy nie. Innym razem zalewałam się łzami.. huśtawka emocji. Znałam siebie i stąd od początku wiedziałam, że na odległość to się nie uda...
Były 4 godziny zalewania się łzami, tym razem już nie tylko przeze mnie ale i przez M. Pożegnanie, łzy, wspomnienia. Nie chciałam tego kończyć bo wiem, że kochałam i kocham go całym sercem i to z nim wyobrażałam sobie wspólną przyszłość... nie będę ukrywała, że rozstawałam się mimo wszystko z nadzieją, że M nie będzie myślał o tym co za kilka lat, tylko o tym, by ratować to, co sypie się teraz.. że przejrzy na oczy, bo uzna, że może nie być "prestiżowego życia" jak to on sobie wymarzył, żebyśmy mogli sobie pozwolić na wiele.. a wystarczy mniej, ale u boku kobiety, którą kocha. I mimo rozstania, przez kolejny tydzień mieliśmy kontakt i twierdził, że nie porzucił mimo wszystko planów o przeprowadzce, że schodzi z tonu i wynajmie coś w Warszawie, przeniesie się na "jakiś czas" głupia, powinnam była od razu zapytać co znaczy "na jakiś czas" ale po prostu ucieszyłam się, bo pomyślałam, że jednak przejrzał na oczy i będzie w stanie pójść na kompromis.. tydzień mijał , a ja wciąż czułam, że to co powiedział o tylko słowa.. i doszło do kolejnej nocnej rozmowy przez telefon, kiedy to oznajmił mi, że "na jakiś czas" oznacza 2 miesiące, że jeśli przeniesie sie na dłuzej, to boi sie ze wywalą go z pracy i nie będzie miał do czego wracać. ( uważam, że to nie jest możliwe.. a nawet jeśli, gdyby widział, że pojawiaja sie problemy w pracy, mógłby wrócic do siebie, by temu zapobiec. Ale on nawet nie spróbował a widział już milion przeciwności.. ) Wiem, że do tej pory historia brzmi tak, jakbym była egoistką roku. Ale ja, mimo że nigdy nie chciałam tego robić- obiecałam, że jesli M przeniesie się na rok do Warszawy i da nam szansę na to, byśmy lepiej się poznali, upewnili, że jesteśmy dla siebie- skończę szkołę, zostawię pracę i rodzinę, znajomych... i przeniosę się do niego. Bo zdaję sobie sprawę z tego, że tam będziemy mieli lepsze życie, ale ten rok nie może pozostać na odległość. No i że też chcę zobaczyć, że on jest w stanie poświęcić coś dla mnie- wtedy ja mogę poświęcić dla niego całe swoje dotychczasowe życie na mazowszu. Ale on pozostał przzy tym, że może przenieść się jedynie na 2 miesiące, albo przeczekać 3-4 miesiace w takim układzie jaki jest teraz, by przekonac się, czy dostanie awans czy nie. Tylko, że ja nie chcę być opcją B.. chciałam, żeby moje słowo znaczyło tyle co jego .. wierzyłam, że mimo wieku jest to możliwe. Traktować się jak rowny z równym. Tamta rozmowa była naszą ostatnią. Powiedziałam, że nie widzę przyszłości w taki sposób.. że żadne z nas nie potrafi ustąpić i że ja wymagam od niego jedynie tego, co obiecał mi na samym początku i bez czego ten związek miał się w ogóle nie zacząć, bo ja wiedziałam, że to się tak skończy.. wiedziałam, że prędzej czy później staniemy przed wyborem- co dalej. a z każdym dniem ten wybór stawał się coraz trudniejszy. M próbował mnie zatrzymać, chciał, żebym przemyślała sprawę, żebym zobaczyła cudowność jego planu, który zakładał, że to ja mam zrezygnować ze wszystkiego, bo to jedyna słuszna opcja. Następnego dnia M odezwał się po to, by powiedzieć, że nadal mnie kocha i o mnie myśli, że wie, że nie powinien się odzywać, bo utrudnia mi zapominanie i że prawdopodobnie nie mam już jego nr telefonu, fb... mam do dziś. I nadal wierzę, że jeszcze się dogadamy... i mimo, że moja odpowiedzią na tę wiadomość było: "kocham cię, ale nie pisz i nie dzwoń do mnie wiecej" podczas wysyłania której drżały mi ręce to nadal wierzę, że nadejdzie dzień, gdy zadzwoni i powie, że jest w stanie poświęcić sie dla mnie i zaryzykować ten rok, żebyśmy mogli w końcu upewnić się i RAZEM zaplanować NASZĄ przyszłość. Teraz żałuję tej odpowiedzi. Mimo że zaraz po niej zostałam zablokowana na fb, później odblokowana ale wyrzucona ze znajomych. Dziecinne, że w ogóle o tym piszę, ale to bolało. Głupie to, ale bolało. Tak samo jak to, że zmienił zdjęcie profilowe, mimo, że przez cały ten czas twierdził, że chce byc "Incognito" by uniknąć kontaktu z "podopiecznymi" z pracy. Czułam się tak, jakbym znała innego człowieka, tak jakby jakieś kolejne, mniejsze kłamstwa wychodziły na jaw. No i sądziłam, że zachowa się z większą klasą na sam koniec... szczególnie bacząc na różnicę wieku jaka między nami jest. Ale w złości, w emocjach robi się rożne rzeczy.
Mimo to myślę o tym, by zadzwonić. By napisać. Bo cholernie mi go brakuje i czuję wyrzuty sumienia, że to może moja wina. Że może to ja się poddałam, to ja jestem ta słaba strona... ale ja tym wszystkim chciałam tylko zmobilizować go to pomyślenia, czego tak na prawdę chce i co liczy się TERAZ a nie za kilka lat. Żeby w końcu posłuchał tego, co do niego mówię... żeby zaczął planować ze mną a nie obok mnie. Nie chcę zadzwonić i powiedzieć, że przystaję na jego warunki, bo myślę, że wtedy już do końca życia mogę zapomnieć o tym, by traktował mnie jak partnera w związku a nie pionek do gry, której zasady można zmienić w zależności od tego co mi w danym momencie odpowiada. Chcę zadzwonić i jeszcze raz porozmawiać o opcji którą zaproponowałam. Jego przeprowadzka na rok- moja na całe życie. Wydaje mi się to uczciwym układem. Może nawet to ja suma summarum "straciłabym" więcej. Jeśli można mówić o jakiejś stracie, jeśli jest się z osobą, którą się kocha.
No i teraz napiszę jak typowa baba- boli mnie, że milczy. Wiem, że kazałam mu milczeć, ale dlaczego moich słów, które do niego kierowałam przez rok nie mógł wziąć serio a te wziął na serio w jednej chwili. Chciałabym, by o nas zawalczył, jak lew, jak facet, żeby pokazał, że ma jaja. Bo narazie to ja pokazałam, że je mam, tylko każdego wieczora siedzę z paczką chusteczek, bo wydaje mi się, że tak jest lepiej. Skoro nie potrafimy się dogadać- lepiej się nie angażować jeszcze bardziej bo prędzej czy później do rozstania dojdzie. Tylko czy ja postępuję właściwie? Nic już nie wiem... potrzebuję spojrzenia osoby z boku, nie rodziny czy znajomych. Kogoś, kto jeśli robię coś nie tak powie mi to wprost. Wiem, że kocham i chcę o to walczyć. Nawet wydaje mi się, że ciągle walczę, może po prostu nieudolnie... Może powinnam jak kiedyś- rzucić plany, marzenia i iść za miłościa nie patrząc na nic. Bo M przywoływał mi za wzór moją i jego mamę, które kiedyś tak zrobiły. Tylko, ze to było kiedys... czasy sie zmieniły, kobiety też chca byc kims w zyciu, zreszta sam zawsze mi mowil ze podziwia to u mnie, ze cieszy sie ze robie to co kocham i nigdy nie chcialby zebym stała sie kobieta, ktora zajmuje sie tylko domem, nie wychodzi do ludzi i jest przez to nieszczesliwa i sflustrowana... a jednoczesnie proponuje mi, bym nawet teraz przeniosła sie do niego i zostawiła wszystko co do tej pory wypracowałam..
Powiedzcie mi, co ja mam zrobic.. czy podjęlam słuszną decyzję, czy może to ja tu nawaliłam i powinnam to naprawic. A może powinnam walczyc o to, ale na swoich warunkach.. Sytuacja jest mega trudna, ale chyba nie ma sytuacji bez wyjscia... i jesli on tez kocha, to jakos sie dogadamy... a wiem, że kocha. Jeśli to okazałoby sie kłamstwem chyba totalnie zwątpiłabym w ludzi, a już na pewno we własną intuicję..
Już dziękuję za rady
Miłego dnia!
PS: Prawdopodobnie jest w wątku kilka nieścisłości, nie sposób opisać całą sytuację, emocje i uczucia i niczego nie pominąć. Odpowiem na każde pytanie