Po ostatnim rozstaniu odkryłam u siebie zastanawiającą rzecz.
Zauważyłam, że związki w których byłam nie były do końca aktem uczucia a podświadomą chęcią otrzymania poczucia bezpieczeństwa, troski, uwagi. Oczywiście, na początku jak to w każdej relacji: motyle w brzuchu, wspólne tematy i tak dalej... Ale im dalej tym lepiej widziałam, że moje serce nie wskoczy poziom wyżej w związku i jednoznacznie stwierdzi "kocham". Nie potrafię tego dokładnie określić. Było typowo, książkowo. Ale w środku wiedziałam, że to nie to. A mimo wszystko coś mnie trzymało przy nim. Widziałam zalety i wady, bywały chwile zwątpienia. Koniec końców rozstaliśmy się z jego woli, ale właśnie - w trakcie - wiedziałam, że płaczę za bliskością, za tą całą otoczką. A jednocześnie czułam ulgę, że to koniec, ale to było wytłumione poczuciem straty.
Co o tym sądzicie? Już drugi raz tak mi się zdarza. To nie tak, że lecę do każdej osoby, która pokaże zainteresowanie, nie... Nie wiem. Nawet w tych związkach czułam się samotna.