Hej dziewczyny, krótko się przedstawiając - mam 21 lat, studiuję i niespełna sześciu miesięcy jestem w związku, w którym czuję się piekielnie samotna.
Swojego chłopaka poznałam również na studiach, zmieniłam jakiś czas temu kierunek, wylądowaliśmy w jednej grupie. On wyszedł z inicjatywą, na początku nie zwracałam na niego uwagi. Cóż, im więcej było rozmów, tym bardziej mi się podobał. Fizycznie jest moim ideałem, emocjonalnie, psychicznie również się uzupełniamy, nie jest źle. Stwierdziliśmy, że spróbujemy. Jestem jego pierwszą kobietą, z którą wszedł związek.
Ale ten związek jest nijaki. Szary. Jałowy.
Oczywiście, jak to na początku wszystkich związków bywa, było fajnie. Natomiast teraz chyba po prostu udaję, że wszystko jest dobrze, mimo, że nie jest. Staram się oddalić te myśli od siebie, choć to okłamywanie samego siebie.
Problem polega na tym, że mój luby jest niesłowny. Tutaj zapaliła mi się czerwona lampka na samym początku związku, ale olałam to. Teraz już chyba na to się uodporniłam i ignoruję to. Jako przykład mogę podać rzeczy typu, iż obiecał, że weźmie się za siebie i ogarnie uczelnię. Uczę się bardzo dobrze, nie chwaląc się, mój facet ma te studia gdzieś, ledwo przechodzi z semestru na semestr. Nie, to nie jest tak, że jest jakkolwiek ograniczony, po prostu nie uczy się. Zdaje "na farcie" i dzięki dobremu sercu paru wykładowców, ale ileż tak można. No dobra, obiecał zmianę. Skończyło się na tym, że znowu miał x poprawek i o mały włos, a wyleciałby z tego kierunku. Udało mu się cudem.
Kolejny aspekt, który rozbraja na łopatki - kwestia spotkań. Od jakiegoś czasu często mówi, że "jutro zabiorę Cię tu i tu", "pokażę Ci jutro to i to", nadchodzi to nasze "jutro" i ... nic się nie dzieje. Jakby udawał, że nie było tematu. Zaznaczam, że nie mieszkamy w jednym mieście, na studia dojeżdżamy, niemniej jednak dzieli nas jakieś 30 km, zatem umówmy się, że to śmieszna odległość. Parę razy było tak, że jechałam do jego miejscowości spotkać się ze znajomą, mówiłam jednocześnie, że będę cały dzień, a ze znajomą, rzecz jasna, całego dnia nie siedzę przecież. Usłyszałam, że mam się dobrze bawić, po prostu. Żadnej sugestii, żadnej propozycji, nic.
Obecnie spędzamy ze sobą może maks 3 dni w tygodniu, po 2-3 godziny. Co dla mnie też jest trochę zabawne, bo byłam w niejednym związku i nigdy nie miałam jeszcze z kimś tak ograniczonego kontaktu, mimo małego dystansu. Mój facet zaś non stop powtarza, że jemu to wystarczy, że niczego mu w tym związku nie brakuje, że mnie bardzo kocha i generalnie, na pierwszy rzut oka, wszystko ok. Ale czyny, według mnie, średnio o tym świadczą. Chcę dodać, że w tym czasie, jak się nie widzimy, on potrafi ze mną pisać i rozmawiać przez cały dzień z drobnymi przerwami, co jeszcze bardziej mnie zaskakuje, no bo skoro pisać może, to chyba spotkać się jest wygodniej, ale jak widać nie.
Wiem, że czytając to wszystko ktoś w komentarzach pewnie mi zasugeruje, że może w grę wchodzić inna dziewczyna, ale serio, jestem pewna, że nie ma nikogo boku. Jestem przekonana, że nie ma żadnej innej dziewczyny, kobiety, nawet bliskiej koleżanki.
A jak to wygląda z mojej strony? Jestem do niego bardzo przywiązana, wiemy o sobie wiele, ale ... no właśnie, chyba to tyle. A smutna prawda, którą staram się od siebie oddalić brzmi, że mimo młodego wieku piekielnie boję się tego, że już nikogo nie poznam i zostanę sama jak palec. Wiem, brzmi depresyjnie, ale niestety obawiam się, że nie ma w tym za grosz kłamstwa i gdzieś to w głębi mnie siedzi, a po prostu okłamuję samą siebie.
Nie będę ukrywała, że duże znaczenie ma dla mnie fakt, że jesteśmy na jednym kierunku, a towarzystwo tutaj jest bardzo małe. Potrafię się rozstać kulturalnie, w końcu nie mam piętnastu lat, niemniej nie wiem, czego mogę spodziewać się po nim.
Nie wiem, co powinnam zrobić. Domyślam się, że odpowiedź nasuwa się sama, ale jestem bardzo miękka i boję się, że ulegnę, jak tylko zaczną się jakiekolwiek negocjacje w związku tym, abym została. Zresztą, prawdę mówiąc, nawet nie jestem do końca pewna tego zerwania. Nie jest mi dobrze, czuję, że się wykańczam, bo i bez tego mam problemy, ale najzwyczajniej w świecie brakuje mi odwagi.
Jest mi cholernie przykro. Z jednej strony jestem bardzo przywiązana, a z drugiej z każdym kolejnym dniem rozczarowuje się coraz to bardziej.