Witajcie.
Mam 26 lat i chciałbym podzielić się z Wami historią mojego 4 letniego związku, który właśnie dobiegł końca. Był to mój pierwszy związek, a jedyne co po nim teraz zostało to poczucie smutku, tęsknoty i WINY. Temu ostatniemu uczuciu poświęcę najwięcej uwagi, bo właściwie tylko z nim nie potrafię sobie na dłuższą metę poradzić, a jeśli chodzi o resztę to wiem, że czeka mnie teraz niezły rollercoaster uczuć, który musze jakoś przetrwać i nie zamierzam się żalić, jak mi źle bo trzeba to przetrwać i wziąc się za siebie. Tyle
Obawiam się jednak, że poczucie winy długo mi nie da spokoju. Moja ex jest cudowną kobietą. Nie zamierzam na nią bluzgać, bo nie mam w zwyczaju winić kogoś za fakt, że poszukuje swojego szczęścia . Każdy je rozumie na swój sposób ale każdy ma do tego prawo.
Poznaliśmy się na swego czasu na czacie jednego z ogólnopolskich portali. Na początku nie było kolorowo - nie podobała mi się z wyglądu ( jakbym ja był wielce przystojny to rozumiem, ale od mniej wiecej 15 do poznania jej mialem kompleks ) co jej oznajmiłem już 2 dnia naszej relacji, po czym w tej samej godzinie zacząłem tego żałować ( bo nigdy z nikim tak dobrze sie nie dogadywałem i jakim bałwanem trzeba być,uznałem, aby kogoś oceniać po wyglądzie ). W każdym razie przeprosiłem, ona wybaczyła i założyła sobie za cel rozkochać mnie w sobie a potem w ramach zemsty zostawić. Efekt był zgoła odmienny i był taki, że się zakochała a ja w niej Ot zemsta. Zostało jednak w niej poczucie gorszości ( pod względem wyglądu, które jak się okaże będzie towarzyszyć przez całe 4 lata ), które w niej stworzyłem, a które przez 4 lata próbowałem wyplenić . Pierwsze 2 lata upłynęły w ten sposób, że spotykaliśmy się głównie u niej, albo bliżej jej domu,bo nie chciałem jej ciągać po kraju, zwłaszcza, że w kwestiach podróżowania była lekko strachliwa a że dzieliło nas ponad 500 km więc trzeba było temu zaradzić. Nikt nie wierzył, że nam się uda,bo związek na odległość blablabla ale się udawało. Były gorsze, lepsze momenty jak w każdym związku, chwile zwątpienia i ekstazy. A bywały czasy, że się nie widzielismy 2 miesiące bo ja praca, ona studia itd. W większości jednak to ja musiałem organizować wszystko i podróżować jadąc nierzadko PKPem ponad 10 godzin w jedną stronę. Mniejsza o to. Po 2 latach uznaliśmy, że warto zamieszkać razem. Ja, ustawiony w moim miejscu pobytu , prowadząc własny biznes + dodatkowa praca postanowiłem rzucić wszystko i dokończyć studia magisterskie razem z nią w Krakowie, aby mieć ją przy sobie i mieszkać razem. Nie było mi to na rękę bo z odległości 500 km od stałego miejsca zam. zrobiło się 700 km, a ona była blisko siebie. Ale czego się nie robi dla kobiety - pomyślałem. Skoro ma to rzutować wspólną przyszłością to się przemęczymy 2 lata studiów i ogarniemy co dalej. W związku trzeba czasami ustąpić.
I bajka prysła. W tym momencie zaczynam dawać ciała. O ile wcześniej dawałem go mniej, to teraz przekroczyłem wszystkie możliwe granice. 2 pierwsze prace podjęte w Krakowie skończyły się klapą i narośnięciem długu, który aby spłacić musiałem wziąć pożyczkę ( nie informując o tym ukochanej ). Podjęcie trzeciej pracy umożliwiło mi jej spłatę , ale kosztem tego, że byłem w pracy od 9-21 i tak od stycznia do czerwca 2016 r. Przez ten czas większość obowiązków tzn. gotowanie, pranie, prasowanie, zakupy spadło na ukochaną. Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że kiedy miałem czas to to robiłem, ale czasu było mało. A ja nic z tym nie robiłem. Nie było czasu na nic, o seksie nie było mowy, bo po 1 brak czasu, po 2 zmęczenie po pracy ( dodam, że ukochana nie musiała pracować, bo miała środki skądinąd, ale mniejsza o to ) , po 3 problem który musiałem rozwiązać u lekarza, a z którego rozwiazaniem zwlekałem ze względu na koszta oscylujące w granicach 1000 zł ( a że pożyczka i płatne studia = brak srodkow). Koniec końców wyjechaliśmy zagranicę. Po powrocie jednak znów wszystko wróciło do normy, z wyjątkiem problemu z lekarzem, ktory rozwiazalem. Ślepy myśląc, że mam kobietę zarezerwowaną na zawsze, myślałem, że mogę robić wszystko a i tak jej nie stracę. Ona chciała zaręczyn, ja przewaliłem pieniądze na pierscionek. Zupełna nieodpowiedzialność. Po pewnym czasie ukochana uznała, że nie chce już dłużej tak żyć i postanowiła zerwać. 2 dni po naszym rozstaniu z racji wspólnego zamieszkiwania przez okres 10 dni po rozstaniu do mojej wyprowadzki musiałem wysłuchiwać jak do innego faceta mówi Kocham Cię, Kochanie itd. co mnie ruszyło i od tamtego momentu...
Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, bo od tamtego momentu zrozumiałem jakim byłem kretynem. Zacząłem się zmieniać od A do Z. Z perspektywy czasu nie żałuję , bo gdyby nie ta jej decyzja, to pewnie dalej tkwiłbym w letargu. Mam prawo czuć złość na siebie za całą sytuację, na nią również , za to, że przez ostatni miesiąc targała moimi emocjami, umawiając się z bodaj 7 różnymi facetami ( jak stwierdzila pozniej aby udowodnic swoja wartosc w oczach innych ), jednoczesnie robiąc mi nadzieję a prawie juz wrocilismy, bo od 10 dni znow były oznaki, że może być super , szczegółow nie będę zdradzał . Obecnie , mam nadzieję, jest szczęśliwa z jednym z nich/
Do dziś miałem watpliwosc - czy zachować godność i odejść dając jej i sobie święty spokój czy starac się o to, aby było między nami ok. Pierwsza opcja - nienawidzę się poddawać, ale uznałem, że jak będę się starać to jak nie wyjdzie to będę cierpiał podwójnie. I opcja druga wygrała, po konsultacji z byłą uznaliśmy, że musimy iść do przodu. Chcę wrócić do niej, ale wiem, że zmuszając kogoś do czegoś , nic nie stworzę.
Co wiemy to oboje , że czujemy cos do siebie ( i nie jest to przyzwyczajenie, bo utrzymujemy kontakt jako znajomi życząc sobie wszystkiego najlepszego ) i że zabrało tej jednej poważnej rozmowy. Ja wiem, że dałem ciała na całej linii, ona wie, że gdybyśmy porozmawiali to może byłoby inaczej, ale już jest za późno. Ona niech będzie szczęśliwa, ale mi pozostało poczucie winy.
Czy słusznie? A jesli tak to jak sobie z nim poradzić?
Niby wina lezy zawsze po obu stronach, bo ona zamiast rozmawiac o bledach, zamiatala pod dywan, bojac sie zapewne samotnosci tak jak ja teraz. Ale ja wiem, ze moglem zachowywac sie lepiej. A od dzieciaka wbijane mi jest ze jedyna odpowiedzialnosc za swoje zycie ponosze JA. Zgadzam się z tym I nie boje sie krytyki ale wolałbym, aby była poparta jakimiś konstruktywnymi wnioskami co robić dalej. Albo czy zmienić myślenie? Bo w natłoku emocji i zdarzeń totalnie zgłupiałem