Hej,
ze swoim chłopakiem jestem prawie 2 lata. Na początku jak zawsze było super, ale teraz... niestety jest trochę gorzej.
Mój problem polega na tym, że nie umiem skłonić go do szczerych rozmów o naszym związku. Kiedy mówię mu, że chciałabym coś zmienić, polepszyć to słyszę "daj spokój, nie czepiaj się". Niestety to buduje pewne napięcie i zdarza się, że wybucham - wtedy kłótnia gwarantowana. Ostatnio przy każdej takiej ze mną zrywa. Każe mi jechać do domu, a kiedy jadę, to mówi, że nie walczę o związek. I ja głupia później mam wyrzuty sumienia, bo kocham, bo nie chcę wojen, bo chcę żeby było dobrze i uspokajam sytuację. Wie, że jestem "słaba psychicznie" i to wykorzystuje, a czasem mam wrażenie, że sprawdza ile wytrzymam. Później próbujemy rozmawiać, ja tłumacze co jest nie tak, on mówi też lub nie i znowu ma być okej, ale w efekcie niewiele się zmienia.
W żartach, jak twierdzi mój chłopak, "nienawidzi mnie" i jestem psychiczna, ale zaraz potem mnie kocha nad życie, ale że jednak jestem tą wariatką, bo krzyczę i się czepiam, to jest zmuszony sprowadzić mnie na ziemię jakimś mocnym słowem.
Uważam, że nie daje zbyt wiele od siebie (oprócz przyrodzenia, bo tym potrafi nawet machać mi przed oczami). Jak go o coś proszę, to albo nie ma czasu, albo siły, albo coś go boli, albo zwyczajnie jakoś nie i już. Ja z kolei mam płacić jego rachunki, odbierać wyniki, kupować jakieś rzeczy, bo przecież "mam po drodze", a gdy tego nie robię, to jest foch, ze mam wszystko gdzieś i nawet liczyć na mnie nie można.
To tylko namiastka, ciężko opisać tu całe życie. Ale jestem bezradna nie wiem co robić. Może ja popełniam jakiś błąd, może powinnam być inna... Krystaliczna nie jestem, bez dwóch zdań, ale naprawdę się staram.
Zaplanowaliśmy wspólny wyjazd. Mimo, że miał wczoraj spotkanie drużynowe, obiecał że będzie pił tyle, żeby móc dzisiaj jechać. Rzeczywistość pokazała, że musiałam przyprowadzić go do domu, bo w wyniku upojenia alkoholowego nie był w stanie zrobić tego sam. Teraz śpi, a ja wróciłam do domu - oczywiście wysłuchując, że nie chce już ze mną być, bo jak mogłam pojechać? Miałam siedzieć i przytulać go, bo źle się czuje, a ja jestem złą dziewczyną, bo sobie poszłam...
I serce mi teraz pęka i nie wiem co robić, więc siedzę i piszę tu z nadzieją, że ktoś napiszę mi coś, co pomoże mi to poukładać.
Pozdrawiam
A miałem się kłaść na "krótką" drzemkę...
Mashya, przejrzałem Twój inny wpis gdzie napisałaś:
"Czy robię coś źle?
Czy powinnam dać ponieść się rutynie, bo przecież w końcu i tak przyjdzie? Czy błędem jest oczekiwanie szalonego uczucia i wielkiej spontanicznej miłości, oczywiście adekwatnie do szarej, zapracowanej i zabieganej rzeczywistości... Czy to ja jestem dziecinna i za dużo wymagam czy po prostu z nim jest coś nie tak?..."
I mam do Ciebie pytanie. Skąd u Ciebie tak myślenie? Piszesz trochę, jak potłuczona. Naprawdę sądzisz, że sama możesz ciągnąć związek i go jakoś polepszać? Naprawdę sądzisz, że ten chłopak Cię kocha? Twoim zdaniem miłość, wsparcie, poczucie bezpieczeństwa wygląda tak, jak je opisujesz?
Odpowiedz sobie najpierw na te podstawowe pytania, bo szczerze powiedziawszy nie wiem czego oczekujesz, bo jeżeli na każde pytanie odpowiedź będzie brzmiała "nie", to wyjście jest jedno.
Owszem, popełniasz błąd i to podstawowy - godzisz się na ten cyrk.
Jasne, że w związku są lepsze i gorsze momenty. Oczywiście, że miłość to nie bajka i motylki w brzuchu.
Ale miłość to też nie ciągłe poświęcanie się, skakanie wokół drugiej osoby, to nie wieczne ustępstwa i kładzenie uszu po sobie. Nie ma miłości za wszelką cenę - jeśli cenę tę jedna osoba w związku płaci drugiej. Jest tu na forum taki wątek o kobietach kochających za bardzo - znajdź, poczytaj, przyswój sobie. Zrozumiesz, że nie ma związku bez wzajemności i równowagi - a tego u Ciebie niewątpliwie brakuje.
Nigdy nie jest tak, że jest tylko kolorowo i przyjemnie. Po jakimś czasie trzeba coraz bardziej się starać i coraz mocniej walczyć.