Jestem 2 miesiące od rozstania, które spadło na mnie z dnia na dzień. Facet zakończył 4 letni związek nie dając żadnych znaków wcześniej oraz nie rozmawiając ze mną (przy rozstaniu stwierdził że przecież wiem że on nie potrafi o takich rzeczach rozmawiać). Doszło do mnie dużo rzeczy, byłam przez niego nieco manipulowana do tego stopnia, że odwróciłam się od najbliższej mi osoby czyli mojego brata. Przerobiłam wszystkie emocje. Złość, smutek, żal, nienawiść, poczucie winy. Z bratem się pogodziłam, dużo sobie wyjaśniliśmy, wspiera mnie nieustannie wraz z rodzicami. Mój były dzięki mojemu bratu zdobył prace i wielkie możliwości, a potem zaczął mnie nastawiać przeciwko rodzeństwu. Podczas rozstania cała wina spadła na mnie, to ja byłam tą złą, a on stwierdził nagle że uczucie sie wypala, że w ogole go w pracy nie wspieram tylko narzekam, że widzimy sie raz na 3 tygodnie, a jak sie spotykamy to on i tak ciągle gadał o pracy. Mija czas, myślałam że z dnia na dzień jest coraz lepiej, jednak są takie dni kiedy znowu myślę o nim 24h na dobe i nie potrafię inaczej. Nie mam motywacji do niczego, czuje ogromny ból w środku i poczucie skrzywdzenia. Dużo między nami zostało rzeczy niewyjasnionych. Kontaktowałam się z nim raz, żeby oddać mu pozostałe rzeczy (nie chcialam by kiedys stały sie dla mnie wymowka do spotkania, chcialam mu to oddać/odesłać jak najszybciej) - jednak on był wobec mnie opryskliwy, spytał się jak się trzymam i jak daje sobie rade, napisalam ze nie wiem co mu powiedziec, to sie obraził i napisał że oddawanie i wydawanie sobie jakiś rzeczy nie jest jego priorytetem a tak w ogole to teraz ma dużo czasu na przyjemności (odnoslam wrażenie, że powiedział to specjalnie bo wiedział, że tylko brak czasu z jego strony bolał mnie najbardziej), sposób zerwania i to co było po zerwaniu bardzo odcisneło się na mojej psychice. Jestem osobą bardzo wrażliwą i kruchą emocjonalnie. Chcę zapomnieć, lecz nie potrafię. A skoro nie mogę zapomnieć to jak chociaż przestać czuć te wszystkie emocje, przez które nie mam ochoty wstać nawet z łóżka? Czy wizyta u psychologa to dobry pomysł? Chce walczyć o siebie, ale nie wiem jak. Nie mam motywacji, w ogóle nie widzę przyszłości w kolorach. Wszystko straciło sens i czesto zastanawiam się kim ja w ogole jestem. Wiedziałam, jak byłam z nim, teraz straciłam gdzieś swoją tożsamość i chęć życia. Co robić? Ile u was trwał taki stan? Czy pojawił się w końcu u was moment przełomowy, gdzie było już lepiej?
Witaj. Bardzo ci współczuję bo dokładnie wiem jak się czujesz. Przeżywam dokładnie to samo co ty i też ciężko wylizać mi się z tego wszystkiego, u mnie trwało to prawie 7 lat i jestem na początku drogi. Miałem podobnie co ty na początku kompletnie nie mogłem sobie poradzić ze sobą po 2 - 3 tygodniach było lepiej zaczynałem powoli wracać do żywych, apetyt wrócił, próbowałem zagospodarować swój czas i nadal to robię, ale znowu ostatnio zacząłem mocno się cofać, mam huśtawki nastrojów. Robię kroki do tyłu i cofam się zamiast iść do przodu. Znowu niestety zaczynam sięgać po leki na wyciszenie ( bez recepty z apteki nie prochy ) i nie mogę spać. Powiem ci z własnego doświadczenia abyś znalazła sobie jakieś zajęcie, mi pomogła siłownia chodzę od miesiąca bo tak jak pisałem wcześniej 2 - 3 tygodnie pierwsze to wstać z łóżka nie mogłem, nie mogłem jeść, gdziekolwiek wyjść. Także postaraj znaleźć w sobie coś co pozwoli ci chociaż uciec myślami na chwilę może to być basen, taniec, siłownia, fitness. Ty przynajmniej nie ośmieszałaś się jak ja, gdy zrywała i zostawiła mnie z zaręczynowym pierścionkiem płakałem, błagałem, prosiłem, a to ją tylko zdenerwowało i jeszcze bardziej była nastawiona przeciwko mnie. Ty chyba tego błędu nie popełniłaś albo ja tego nie wyczytałem i bardzo dobrze. Myślę że wizyta u psychologa w twoim przypadku jest słuszna, sam się zastanawiam nad tym. Ogromnie współczuję bo wiem co czujesz, nigdy nie życzę nikomu tego samego. Byłaś dobra, porządna, nieba byś mu uchyliła a on potraktował cię jak zero to smutne, mam to samo.
To wcale nie jest długo! Daj sobie jszcze dwa
W takim razie też Ci bardzo współczuję, bo przezywamy to samo. Okropne uczucie, zrozumieć to może tylko osoba, która już tego doświadczyła albo właśnie przez to przechodzi. Niestety, ale nie udało mi się uniknąć tego błędu, który Ty popełniłeś. Też płakałam i błagałam, nawet pojechałam do niego żeby wziąć całą winę na siebie, że go nie wspierałam jak powinnam (a teraz myśle, że jak go nie wspierałam jak postawiłam się całej swojej rodzinie i bratu, przemycałam ważne informacje, które pomogły byłemu ruszyć z kopyta w jego pracy a szkodziły moim bliskim) - to był ogromny błąd. Były po mojej wizycie poczuł, że jego ego wzrosło do niebotycznych rozmiarów do tego stopnia, że potem potrafił być dla mnie opryskliwy po to by mnie zranić. Popełniłam ten błąd ale raz - wydaje mi się, że o raz za dużo. Z drugiej strony gdybym tego nie zrobiła to żałowałabym, że nie podjęłam ani jednej próby. Nie udało się. Czuję się wykorzystana, byłam najlepszym narzędziem do manipulacji po to by on odniósł sukces zawodowy. Teraz nawet się ze mną nie kontaktuje - i dobrze. Pogodziłam się z tym, że go już nie ma i nie będzie. Nie czekam na wielki powrót bo i nie ma sensu. Też wiele błędów w związku popełniłam i jak każdy mam sobie coś do zarzucenia, ale nie na tyle by tak mnie potraktować i obniżyć poczucie własnej wartości. Myślałam nad fitnessem i basenem, chciałabym doprowadzić się do wyglądu sprzed związku, bo związek z byłym zabrał mi urodę..sama na to pozwoliłam zresztą. Tylko nie potrafię zrozumieć jak można tydzień przed rozstaniem wciskać kity, że się kocha. Mamić dłuższy czas, bo i Twoja narzeczona i mój partner musieli o tym myśleć od dawna i zamiast porozmawiać woleli zniknąć zostawiając nas w emocjonalnej rozsypce. Jednak, kiedy już mam iść po karnet w sportowych ubraniach to nagle coś mnie ściska i blokuje do tego stopnia że po prostu zostaje w domu. Z tym nie potrafię sobie najbardziej poradzić, żeby ruszyć dalej. Robie 2 kroki w przód, a za chwilę 2 w tył. Frustrujące, bo wtedy człowiek czuje że jest tak słaby i beznadziejny. Myślę, że nie kocham go już. Czuję niechęć ale też i tęsknotę za tymi dobrymi chwilami. Wspomnienia są najgorsze i ta świadomość, że jest się samym a przez kilka lat jednak przywykło się do obecności drugiej osoby. Po prostu te wszystkie emocje towarzyszące rozstaniu jeszcze mnie nie opuściły i strasznie mnie przygniatają do tego stopnia, że nie widzę radości życia. W zasadzie nie żyje. Może taka rozmowa i wspólne wsparcie na tym forum trochę pomoże. Za Ciebie też trzymam bardzo mocno kciuki, musisz być tak samo wrażliwym mężczyzną. Niektórzy udają wrażliwych i co wychodzi..psińco.
Ty tylko raz, ja z tego co pamiętam więcej ze 3 albo nawet 4. Pokazałem jej że jestem słaby i nie działało to na moją korzyść im więcej prosiłem tym bardziej mnie obrażała i miała za nic, mówiła takie przykre rzeczy która mi by przez usta nie przeszły. No moja partnerka była ze mną na urlopie jeszcze a tydzień później zostawiła bo się wypaliła. A wcześniej było wszystko normalnie mówiła że wszystko mi wynagrodzi na urlopie bo miałem pretensje o to jak mnie traktuje, naobiecywała, naopowiadała a potem zostawiła. Jeśli chciałabyś zapoznać się z moim wątkiem zapraszam " Mój 7 letni związek rozpadł się. Co dalej ? " ostrzegam dość długie. Dlaczego uważasz że związek zabrał ci urodę, nie mów tak bo na pewno tak nie jest. I naprawdę polecam ci karnet jak zapłacisz zmobilizuje cię do chodzenia bo szkoda kasę wyrzucić w błoto. Rozumiem cię też czuje dokładnie to samo dwa kroki do przodu chwile jest dobrze a potem cofam się, strasznie mnie to wkurza. Czytaj dużo na tym forum różnych wątków naprawdę pomaga, mi pomaga, ale też mam chwile słabości i to czasem takie naprawdę duże. Jest tutaj wielu mądrych ludzi którzy piszą mądrze bo przeszli przez to wszystko, aczkolwiek zapewne popełniali te same błędy co my. Ja chyba nadal żyję nadzieją bo jednak 7 lat nie da się zapomnieć tak łatwo, z tego co wiem ona też myśli o mnie nadal i ma sentyment do mnie ale nie wyobraża sobie nas na dzień dzisiejszy. Łatwo to się pisze ale trzeba zacisnąć zęby i zacząć iść do przodu ...
6 2016-11-29 00:10:09 Ostatnio edytowany przez vivere0 (2016-11-29 00:13:01)
Przeczytałam Twój wątek od deski do deski. I wiesz co, często się mówi, że łatwiej komuś doradzić, a gdy sytuacja dotyczy nas samych to już nie jest tak kolorowo. O ile w mojej sprawie jestem subiektywna, tak w Twojej będę obiektywna. Dziewczyna, z która byłeś jest bardzo niedojrzała i zbyt pewna siebie - Ty też bardzo pomogłeś jej w budowaniu podświadomego narcyzmu, bo w końcu nadskakiwałeś w związku jak i tuż po nim (zdecydowanie bardziej to przedobrzyłeś ode mnie). Nie żyłabym nadzieją, bo to naprawdę wykańcza. Sama już staram się swoją zagłuszyć - za dużo krzywd. Byłeś dla niej za dobry. Co ciekawe, jak czytałam Twój wątek pomyślałam "rany, jaki fantastyczny, kochający mężczyzna" - a, potem przypomniały mi się moje odczucia kiedy to mój były partner nadskakiwał mi i pieskował. Dał się mi zdominować, nie czułam się w związku dobrze, bo też chciałam, żeby czasem to mój partner podejmował inicjatywę i wyrażał swoje zdanie. Czułam się osaczona, Ty ją osaczyłeś dodatkowo na koniec. Bycie na każde zawołanie naprawdę nudzi. Ma to sens chyba w późniejszych i dojrzalszych związkach, gdzie obie strony to doceniają ale jednocześnie wciąż dbają o żar. Po prostu chyba czasem trzeba sporo przeżyć by dojść do odpowiednich uczuć i do tej prawdziwej miłości - która jest dojrzała. I Ty i ja przeżyliśmy związki z okresu młodzieńczego, gdzie nie do końca wiedzieliśmy jak postępować lub też czego szukamy. Mój partner mnie nudził, denerwował brakiem wsparcie (zwłaszcza kiedy bronilam prace dyplomową, albo umarła mi bliska osoba - nawet wtedy potrafił mi mówić tylko o swojej pracy i nienawiści do mojego brata), nie czułam że mam z nim wspólne tematy, takie bardziej inteligentne i życiowe. Dlatego też tym bardziej nie rozumiem, swoich emocji towarzyszących rozstaniu. Chyba po prostu czuję się okłamana i oszukana, że ktoś pokazuje jak bardzo kocha by nastepnego dnia powiedzieć, że jest inaczej. W mojej głowie podczas trwania zwiazku było wiele kryzysów pod tytułem co czuje, ale uznałam że należy o tym rozmawiać i walczyć. Dzięki temu trwaliśmy 4 lata. A on...jak dziecko, bez wyjaśnień, bez rozmów uciekł w siną dal poniżając mnie przy każdej możliwej okazji. To boli najbardziej. Brak drugiej szansy, tej którą ja dawałam kilkakrotnie. Takie poczucie niesprawiedliwości. Ale wracając do Ciebie..nie łudź się, nie żyj tym...bo naprawdę ewidentnie widać, że dziewczyna nie jest warta zachodu. Gdyby była gotowa na poważny związek z deklaracjami to te gesty, które wykonałeś przemówiłyby do niej. Czytając Cię naprawdę mogę wywnioskować, że jesteś dobrym człowiekiem, wrażliwym z mocnym kręgosłupem moralnym i szacunkiem do innych. Problemem chyba jest to, że zapomniałeś o szacunku do samego siebie. Z popełnionych błędów swoje wnioski na pewno wyciągniesz a wtedy..fajnie by było spotkać na swojej drodze kogoś podobnego do Ciebie - bo to czuć, że jesteś wartościowy.
U mnie poczucie własnej wartości jest, no cóż - niskie. Bo skoro ktoś tak idealizował przez 4 lata, po to by nagle powiedzieć, że jednak tak nie było, a w ogóle to ja jestem zła bo nie rozumiem, że spotykanie sie raz na 3 tygodnie i gadanie o pracy jest okej. Boli cholernie, zawsze w tym związku czekałam. Pierwsze 2 lata były na odległość - wyjechał za granicę do pracy, ale był po prostu pracownikiem więc pamiętał by pielęgnować związek. Potem wrócił do kraju spotkał pewnych ludzi i uznał, że sam otworzy działalność. I nagle stał się panem życia, pieniądze uderzyły do głowy. Nie rozumiał, że drogie prezenty nie zastąpią mi czasu, który mógłby poświęcić na moją osobę i to co mam do powiedzenia, bo ludzie trochę inny rodzaj rozmów niż "small talk" o niczym. Potem dla niego odwróciłam się od rodziny - a okazało się, że oni zawsze byli gotowi skoczyć za mną w ogień. Też mi z tym ciężko. Ciężko mi też gdy siedzę i myślę o dobrych chwilach po czym muszę to skonfrontować z rzeczywistoświą i uswiadomic sobie po raz kolejny, że to co było nie wróci - że nie było to prawdziwe. Nie czułam się w związku szczęśliwa, ale chyba przez brak wiary w siebie wolałam być w takim niż żadnym. Ciężko mi z tym, ciężko mi nawet podjąc próbę pokochania siebie bo były przez obwinienie mnie za rozpad związku sprawił, że często czuje, że zasłużyłam na takie cierpienie..no szkoda gadać po prostu. Wierze, że sobie pomożemy, tym bardziej, że nie ważne jakie były przyczyny i sam związek - to mamy ten sam problem. Jesteśmy porzuceni.
Mnie pomogło takie zdanie ,,Twoja słabość jego jest siłą,Twoja siła jest jego słabością".Trzeba zaakceptować fakty.Pogodzić się z jego wyborem.Pogodzić się sama ze sobą.I najważniejsze pokochać siebie.Polecam każdemu psychoterapię.Porzucenie zdrada ,rozwód to są dla każdego tragedie.I cały proces wyjścia z żałoby moim zdaniem z pomocą specjalisty można przejść dużo prościej niż samemu.
Dlatego zamierzam wybrać się do psychologa, muszę to z siebie zrzucić bo to mnie niszczy. W ogóle nie robię żadnych postępów. Myśl, że on sobie tak świetnie radzi dodatkowo mnie przygnębia, bo czemu ja muszę cierpieć, podczas gdy nic złego nie zrobiłam?
Kochana ktoś mi kiedyś napisał ze właśnie dlatego ze robiłaś wszystko to dlatego cierpisz.Nie zadawaj pytania jak każdy porzucony dlaczego?Bo to pytanie kryje mnóstwo odpowiedzi i tylko jedną jest właściwą.Bo on tak chciał i dokonał wyboru wpelnie świadomie a reszta to ideologia.Spróbuj zająć swoje myśli wszystkim oprócz myślenia o nim.Wiem ,ze to jest strasznie trudne.Ale uwierz mi można.Wszystko jeszcze możesz w życiu osiągnąć.Postaw sobie teraz jakiś cel i zrób wszystko żeby do celu dotrzeć.Ja trafiłam na super psychoterapeute i naprawdę mi pomaga jak nikt inny.Dlatego tak uparcie namawiam każdego kto czuje ,ze sobie nie radzi ze sobą.Tam dopiero otworzyły mi się oczy ze dużo w moim związku robiłam nie tak jak trzeba.Dużo tego co mi się wydawało ,ze robię dobrze wcale nie znaczy dobrze dla kogoś innego.Dzisiaj mogę powiedzieć ,ze to co się stało było po coś.Nauczyło mnie to nie tylko patrzeć Ale zobaczyć.Jestem na prostej i idę do przodu, nie oglądam się za siebie.Życie jest piękne i widzę to codziennie.Pozdrawiam milutko.
Daj sobie czas, jestem 4 miesiące po rozpadzie 4-letniego związku i mogę powiedzieć, że jestem na ostatniej prostej, a życie wróciło zupełnie do normalności. Pocieszy Cię pewnie to, że zwykle ludzie, którzy przeżywają mocniej przeżywają to również krócej.
Najważniejsze, co zrozumiałam, to to, że nie wszystko musi zostać wyjaśnione. Pomyśl, że samej nie będzie Cię to obchodzić za kilka miesięcy, a będziesz dumna, że zachowałaś honor, swoje racje i idiota niech myśli co chce.
Uwierz w to, że na wszystko przyjdzie czas, na zapomnienie też.
Pocieszy Cię pewnie to, że zwykle ludzie, którzy przeżywają mocniej przeżywają to również krócej.
Byłoby super ale wciąż, Ci którzy porzucają chyba szybciej sobie prostują psychikę, pomimo mniejszego bólu...
Nie wiem jak inni, ale ja chociaż przeżyłam to raz a porządnie
A mój ex wymyśla coraz to nowsze powody, żeby napisać, a tak bezboleśnie to przeszedł.
W tym chyba rzecz, że osoby porzucone odetną się i tyle, a Ci drudzy jakby nie do końca przerabiają wszystkie emocje tak jak powinni.
Oczywiście każdy przypadek jest inny, to tylko takie spostrzeżenie.
Bardzo dziękuję za wszystkie odpowiedzi. Ja po prostu nie wiem jak sobie radzić z momentami kryzysowymi. Bo czasem jest tak, że sobie myślę "ruszę dalej, jak nie ja to kto" - poczym przychodzi dzień gdzie do głowy mimowolnie wkradają się miłe wspomnienia. Ostatnio staram sobie z nimi radzić myśląc, że nie tęskni za nim a właśnie za tymi miłymi chwilami, które miałam z kim dzielić. Zostawiając mnie były obniżył moje poczucie wartości do zera. Cały związek podporządkowałam jego potrzebom i pasjom zapominając o sobie, dlatego odchodząc zostałam z niczym bo połowa mojego życia była wypełniona nim i jego zajęciami. Bardzo tego żałuje, bo wiem, że muszę być samodzielną jednostką - a ja swoje życie uzależniłam od jego. Polegało ono tylko na moich studiach i oczekiwaniu, kiedy znajdzie dla mnie czas - bo praca najważniejsza. Nie pasowaliśmy do siebie, rozum to wszystko wie...lecz wciąż nie potrafię poradzić sobie z emocjami, które momentami demotywują mnie do dosłownie wszystkiego. Wyjeżdzam do Pragi na weekend ze studentami zza granicy - boję się tego, bo czuję się samotna i zagubiona w tym świecie. Jakby świat żył, a ja stoję w miejscu, ale gdzieś po cichu mam nadzieje, że jednak taki wypad mimo wszystko mi pomoże. Ale..no właśnie, chcę żeby czas płynął szybciej, męczę się nieustannie.
A czy były będzie szukał kontaktu? Cóż zostawiając mnie wiedział, że mi zależy - teraz już od miesiąca w ogóle się nie odzywam do niego, bo i już po co - to co chciałam powiedzieć już powiedziałam. Ostatecznie odeszłam w spokoju. Jednak sama ze sobą walczę, bo ten spokój to tylko pozory przed nim. Jeżeli on się kiedykolwiek do mnie odezwie to chciałabym po prostu znaleźć w sobie siłę by to zignorować. A jeżeli u Ciebie trwało to 4 miesiące to jest to pocieszające..może u mnie też w końcu zaświeci słońce. Póki co muszę popracować nad swoją samooceną - bez tego na pewno już nie wejdę w żaden związek, bo to nie będzie miało sensu. Bo znowu wpakuję się w coś na zasadzie "jest spoko, więc z nim trwam dalej bo pokazał, że jestem ważna". Guzik prawda. Zrozumiałam, że w związku nie może być "spoko" - ma być niesamowicie
Ja wracałam do świata żywych pół roku sytuacja nieco inna, bo chodziło o rozstanie z kochankiem czyli zupełnie nielegalnym partnerem
, ale co dzisiaj już mogę powiedzieć z całą pewnością kochałam go
kocham nadal. Pierwsze miesiące to totalny dół. Mieszanina poczucia beznadzieii i nadzieii jednocześnie. Płacz, złość przeplatana stanami euforii. Szukanie nowego obiektu, którego obecność choć trochę odwróciłaby uwagę od kochanka. Raz czułam się jak ofiara raz jak wygrana. Koszmarny okres. Po ok trzech miesiacach zaczęłam jakoś funkcjonować. Po 6 przyszedł kryzys z nieodpartą potrzebą powrotu do tego co było na jakichkolwiek warunkach
czyli mentalnie sięgnęłam dna. A potem jakby z dnia na dzień przyszła akceptacja.
dopiero teraz po ponad pół roku. Nie wiem jak dlugo trwa żałoba po stracie... mądre głowy piszą, że rok... i tyle sobie daję. Nie wierzyłam jak dziewczyny pisały daj sobie czas, potrzeba czasu. Wtedy czulam, ze nieistnieje. Ale mialy racje. Czas.... daj sobie czas. I jemu.
To nie tak, ze zycie znowu jest piekne. Jest tak jakby ktos wylaczyl muzyke. Ale da sie zyc. Zycze Ci zebys jak najszybciej znalazla ukojenie w nowe relacji. Trzymam kciuki.
Ja wracałam do świata żywych pół roku
sytuacja nieco inna, bo chodziło o rozstanie z kochankiem czyli zupełnie nielegalnym partnerem
, ale co dzisiaj już mogę powiedzieć z całą pewnością kochałam go
kocham nadal. Pierwsze miesiące to totalny dół. Mieszanina poczucia beznadzieii i nadzieii jednocześnie. Płacz, złość przeplatana stanami euforii. Szukanie nowego obiektu, którego obecność choć trochę odwróciłaby uwagę od kochanka. Raz czułam się jak ofiara raz jak wygrana. Koszmarny okres. Po ok trzech miesiacach zaczęłam jakoś funkcjonować. Po 6 przyszedł kryzys z nieodpartą potrzebą powrotu do tego co było na jakichkolwiek warunkach
czyli mentalnie sięgnęłam dna. A potem jakby z dnia na dzień przyszła akceptacja.
dopiero teraz po ponad pół roku. Nie wiem jak dlugo trwa żałoba po stracie... mądre głowy piszą, że rok... i tyle sobie daję. Nie wierzyłam jak dziewczyny pisały daj sobie czas, potrzeba czasu. Wtedy czulam, ze nieistnieje. Ale mialy racje. Czas.... daj sobie czas. I jemu.
To nie tak, ze zycie znowu jest piekne. Jest tak jakby ktos wylaczyl muzyke. Ale da sie zyc. Zycze Ci zebys jak najszybciej znalazla ukojenie w nowe relacji. Trzymam kciuki.
Co u Ciebie dziewczyno? Jak wyglądają sprawy z mężem? Bo z kochankiem jak widzę, cofasz się niestety...
przepraszam za OT:
ja egzystuje... zdaje sie jak wiekszosc ludzi... tak jak pisalam bez muzyki
pogodzona z losem
z mezem? jak przed romansem
Każdy dochodzi do siebie po rozstaniu w swoim tempie. I nie ma co się tak do końca sugerować tym, jak to wygląda u innych. Warto dać sobie pozwolenie na trudniejsze momenty. Nie wymagać od siebie, żeby być silną za wszelką cenę. Co robić w kryzysowych momentach? Chyba najlepiej pogadać, dać upust temu, co masz w środku. Jeśli możesz liczyć na wsparcie bliskich, jeśli możesz zadzwonić do nich o każdej porze dnia i nocy, to korzystaj z tego :-) Możesz też spróbować przelewać swoje emocje na papier. Pisz dziennik, wyrzucaj z siebie każdą myśl, każde uczucie.
Wspaniale, że myślisz o pracy nad poczuciem własnej wartości. To zawsze pięknie owocuje :-) i pozwoli Ci skupić się na sobie.
Przyjemnie czyta się Twoje przemyślenia na temat tego związku. Widać, że zaczynasz łapać dystans, wyciągać wnioski.
Będzie dobrze. Daj sobie tylko czas :-)
2rank - zastanawia mnie w takim razie Twoja sytuacja z mężem, ale nie tak kąśliwie tylko tak zwyczajnie, bo jednak chyba coś też nie gra w oficjalnym związku.
Co do mnie, nabieram dystansu. Wiem, że to co się między nami wydarzyło już jest nie do rozwiązania, za dużo tego było. Zbyt wiele niewyjaśnionych sytuacji, zbyt dużo postronnych osób zranionych i naprawdę zbyt dużo krzywd i wzajemnych pretensji. Jednak brakuje mi go i tęsknie - tak po prostu. Z trudem nawiązuje relacje, ale jak już takie nawiąże to są ono u mnie trwałe - po prostu cenię ludzi, którymi się otaczam i każda strata bliskiej mi osoby sprawia, że tracę grunt pod nogami. Legły moje plany i marzenia, ale też wiem że walka o pietruszkę nie ma sensu. Potrzebuję czasu, chyba bardzo dużo. Czekam aż ten rok się już skończy, to będzie takie symboliczne zakończenie też tego co było złe. No i nie ukrywam, że będę miała nadzieję, że przyjdzie w końcu i dobre. Ale póki co niestety dalej myślę o przeszłości. Walczę lecz jeszcze nieudolnie. Naprawdę nie wiem skąd znaleźć w sobie siłę i motywację by ruszyć dalej - nie potrafię jeszcze przestawić myślenia na pozytywną przyszłość.
Mam za to inny dylemat. Były ma w niedługim czasie urodziny, do których zawsze przywiązywałam dużą wagę, ponieważ on sam nigdy nie miał ich w rodzinie hucznie obchodzonych. Zawsze chciałam by było wyjątkowo. Jednak to on zakończył związek, potem nawet był wobec mnie nieco niemiły (dla mnie to był cios), a na ostatniego mojego smsa, który pozwolił mi przynajmniej oficjalnie przed nim się z tym wszystkim rozstać, w którym naprawdę się otwarłam i napisałam, że czekałam, ale już straciłam wolę walki o niego i odpuszczam życząc mu dużo dobrego, dziękując za ten wspólnie spędzony czas oraz przepraszając za to co złe...nawet na niego nie odpisał. Więc nie wiem czy to ma jakiś sens. Chyba potrzebuję przeczytać "nie, nie masz po co mu czegokolwiek życzyć" - chciałabym się w tym utwierdzić. Pewnie myślę nad życzeniami, bo po prostu tęsknie za tym co było. Nie wiem czy tęsknie za nim, ale na pewno tęsknie za związkiem.
To, ze zyczysz mu dobrze mimo, ze nie jestes juz czescia jego szczescia bardzo dobrze o Tobie swiadczy. Moja przyjaciolka mawiala, ze o prawdziwej przyjazni swiadczy nie to jak pomagamy przyjaciolom kiedy jest zle tylko to jak znosimy ich szczescie i sukcesy.
Wiesz jak radze sobie z brakiem jego w moim zyciu? Nie moge przestac go kochac i tesknic za nim wiec staram sie o nim myslec jak o zmarlym. To sprawia ze moge sobie pozwolic na ta milosc i tesknote. Moze to glupie, ale tak bylo mi latwiej . Dzieki temu nie zlamalam sie i nie nawiazalam kontaktu przez te wszystkie miesiace.
Kiedy czytam co piszesz chcialabym krzyknac nie pisz glupia! ZADNYCH zyczen, zadnego skomlenia o jego uwage, ale kto wie co bedzie dla Ciebie lepsze. Stojac z boku latwo powiedziec nie ogladaj sie za siebie, patrz w przyszlosc i to sie pewnie zwykle sprawdza co by sie nie dzialo po czasie czlowiek przekona sam siebie ze jest dobrze
inaczej zwariowalby
)). Wiec... rob tylko to czego nie bedziesz zalowala. Rob z przekonaniem.
z mezem? jak przed romansem
Po co z nim jesteś, jeśli go nie kochasz?
2rank napisał/a:z mezem? jak przed romansem
Po co z nim jesteś, jeśli go nie kochasz?
z przyzwyczajenia, z przywiazania, ze strachu przed samotnoscia... powodow jest wiele
no i jest fajny
2rank jestem w szoku, że wiesz, że to nie miłość a dalej w tym tkwisz. Z drugiej strony też rozumiem strach przed samotnością i te inne powody. Tylko musisz sobie zadać pytanie czy jesteś szczęśliwa i czy skoro on jest fajny, to go nie ranisz - czy na to zasługuje.
U mnie minęły 3 miesiące od rozstania. Dzisiaj jego urodziny. No jak widać pamiętam, co oznacza że dalej mi nie przeszło. Ale pomyślałam, że tu napisze i przeleję swoje obecne uczucia. Żyję, potrafię nawet się śmiać aczkolwiek on ciągle gdzieś jest z tyłu głowy. Już sobie przetłumaczyłam, że to by nie wyszło. Jedynym wyjściem było rozstanie i zdaję sobie z tego sprawę. Jednak mam żal, dużo żalu z powodu odniesienia porażki. Bo skoro się nie udało, to w którymś momencie to zawaliliśmy. No i idą święta - inne niż zawsze, smutniejsze. Zastanawiam się czy w jego głowie też są czasem jakieś myśli i refleksje..przecież nie był człowiekiem z kamienia.