Będzie długie, zróbcie sobie kawy.
Streszczenie, jak się komuś nie chce czytać "Dlaczego nie mogę sobie nikogo znaleźć odc 289"
Jestem już na forum 6 lat. Tyle też czasu jestem sama, o czym traktuje ten (żałosny) wątek. Trafiłam tu bo bardzo ciężkim rozstaniu, potrzebowałam miejsca, gdzie mogłabym się wygadać. Byłam w tamtym okresie również święcie przekonana, że już nigdy nikogo nie poznam i nie "ułożę sobie życia". Że będę już zawsze sama, koleżanki, kuzynki - wszyscy dookoła będą sobie poznawać facetów, niektóre rodzić dzieci, niektóre zaś będą kończyć swoje stare związki i wchodzić w nowe, a ja będę sama za rok, dwa, kolejny - słowem nigdy już nikogo nie spotkam (co jak dotąd się sprawdziło).
Od lat miałam ten sam problem, "zakochiwałam się" (piszę w cudzysłowie, bo to były tak naprawdę zauroczenia, co widzę po czasie) w osobach, które okazywały się zajęte, a ten maleńki procent wolnych- okazywał się być zainteresowany ale inną. Pomyślałam, że tak nie może być. Niemożliwe jest mieć aż takiego pecha, niemożliwe dostawać za każdym razem kosza i "zakochiwać" się bez w zajemności, coś musi być ze mną nie tak. Postanowiłam więc się zmienić, aby w końcu coś mi drgnęło na polu związkowym . Począwszy od wyglądu (co było łatwiejsze) - włosy, figura, ubiór, makijaż, nowy styl itd. Do 20 latki mi daleko, ale nie taki był mój zamiar. Jak na 42 latke jestem zadowolona, kiedyś myślałam, ze w tym wieku będzie o wiele gorzej, a tu niespodzianka. Oczywiście zmarszczek i siwych włosów przybywa i będzie ich z roku na rok coraz więcej, ale mniejsza o to. Tak więc problem wyglądu jest z głowy. Oczywiście, gusta są różne, bo jak ktoś preferuje wysokie o pełnych kształtach blondynki z niebieskimi oczami, to odpadam w przedbiegach, ale to już kwestia gustu.
Za zmianą wyglądu poszła zmiana wnętrza. Pomyślałam, że lata mijają, nie mogę sobie nikogo znaleźć, nie potrafię sprawić, by ktoś "zakochał się z wzajemnośćią", więc coś tu musi być ze mną grubo nie tak. Zaczęłam pracować nad swoim wnętrzem. Dużo czytałam, słuchałam mądrych audycji, pracowałam z psychologiem. Wyprostowałam sobie wiele rzeczy, które okazały być się problemem. Na przykład kiedyś nie do pomyślenia było dla mnie zagadać obcego mężczyznę na ulicy czy w sklepie, czy na straganie z marchewkami. Moment robiłam się czerwona, a jeśli jakiś mężczyzna mnie zagadał - tu już coś odpowiadałam, ale też cała czerwona (już nie wiem, coś ala burak czy pomidor malinowy) i uciekałam ze strachu. W tej chwili zaczepię już każdego, nawet takiego, który podoba mi się fizycznie co kiedyś było nie do pomyślenia, prędzej spaliłabym buraka i tyle by było z mojej zaczepki.
Po rozstaniu psycholog, koleżanki, bliskie osoby zasugerowały, abym zajęła się sobą. Może nowe hobby, może jakaś nowa umiejętność - co przyznaję, było bardzo dobrym pomysłem, potrzebowałam takiego czasu wyciszenia i pobycia tylko ze sobą. Szczęśliwie z hobby i zainteresowaniami nigdy akurat nie miałam problemów, więc do dotychczasowych doszły nowe zajęcia, aktywności. W pracy też nastał okres gorących zmian, szkolenia, podnoszenie kwalifikacji (takie tam nudy, alb pochłaniające dużo czasu i energii). Ostatnie 6 lat minęło więc na rozwoju zawodowym, fizycznym i wewnętrznym. Trochę tam tego potrzebowałam, a trochę robiłam aby nie myśleć o samotności. Znacie ten stan.
Z psychologiem pracowałąm też nad moją nerwicą lękową(wątek gdzieś tam jest), dużo już zrobiłam, było o wiele gorzej. Jednak trochę się rozczarowałam, ze mimo lat terapii i leczenia objawy całkowicie nie ustąpiły. Naiwnie myślałam, ze możliwe jest całkowite wyleczenie, podobno tak się zdarza. Psychiatra mówi, ze w moim przypadku jest to mało prawdopodobne, mam to odkąd pamiętam, a wg lekarki w razie większych kryzysów, czy dłuższych stresów, jest duża szansa, że objawy będą wracały, taką mam konstrukcję psychiczno-fizyczną. Nie powiem zmartwiło mnie to, bo - pomyślałam, jaki mężczyzna zechce uszkodzoną, wadliwą kobietę, przecież nie mogę być mu ciężarem czy kulą u nogi. Jednak wiem, ze może są tacy, którym to nie będzie przeszkadzało, z mojej strony tylko powiem, ze nie zamierzam się na nikim uwieszać i go tym obciążać. Jakby co, to mam zamiar poradzić sobie sama, nie potrzebuję pomocy, wymagam jednak, aby wtedy nikt nie rzucał mi dodatkowo kłód pod nogi. Z resztą na siłę nie będę nikogo trzymać. W tym aspekcie jestem niejako gorsza od zdrowych osób, ale co poradzę, nie przeskoczę sama siebie, robię co mogę i ile mogę.
Wracając do tematu do hobby - tak, przez te lata uzbierało się to tego tyle, że starczyłoby dla paru osób. No we umiejętności, nowe zainteresowania, rozwiniecie starych. Inne spojrzenie na świat, na związki, wypracowanie nowych zachowań, zwalczenie swoich słabości, zaakceptowanie wad (w większości, bo to trudne, straszny ze mnie krytyk, ale spokojnie tylko do siebie). Zmiana przyjażni, zkończenie starych, podjęcie innych.
Poza tym umiem, zawsze w sumie umiałam być sama, lubię samotne wieczory, z resztą mieszkam sama tyle lat, umiem zadbać o siebie i psychicznie i materialnie. Sama sobie też organizuję czas, gdy w kinie jest długo wyczekiwany film, albo koncert ulubionego wykonawcy - chodzę już od dawna sama (jeśli żadna koleżanka nie chce iść), nie mam z tym problemu, chociaż przyjemniej iść z kimś. (5x użyłam słowa "sama"
)
Słowem przez tyle lat dużo się zmieniłam .Nadal jednak myślę o samotności - co przyznam się, ze mnie irytuje. Uciekam wtedy albo w pracę (np wczoraj wzięłam dyżur, ostatnio mam kiepski czas, ktos tam się pojawił, wspominałam już o tym, ale sytuacja się zrobiła dziwna, to się nadal ciągnie, nie chcę o tym pisac), tak więc uciekam w pracę, albo w hobby, albo lecę na zakupy, idę na rower, wychodzę z domu aby o tym nie myśleć. Ale jak o tym nie myśleć. Nie mam 25 lat i nie jestem 2 lata sama, tylko mam 42 lata , jestem 6 lat sama. A i tak do 30 byłam praktycznie cały czas sama, bo te śmieszne kilka znajomości się nie liczy. Ale też złoszczę się sama na siebie, że mi tak ta moja samotność dominuje myślenie. Musze to jakoś wyłączyć.
Dużo osób mi mówi, że związek to nie wszystko, że facet to nie wszystko - pewnie, ze nie, ale są to wszystko osoby będące od lat w związkach, małżeństwach, z rodzinami. Jakoś narzekają, ale same nie chcą być. A po rozwodzie wychodzą znowu za mąż. A po rozejście z "chłopakiem" zaraz szukają następnego (faceci też. Z Jolką nie wyszło, to za pół roku jest Grażyna).
Niby tyle się wydarzyło przez ostatnie lata, mam namyśli pracę nad sobą, nad swoim charakterem, wyglądem, nad sferą zawodową, towarzyską, a w sumie nic to nie dało. Równie dobrze mogłam przez 6 lat siedzieć przed TV z nieogolonymi nogami, zapuścić się fizycznie, spróchnieć intelektualnie i czytać Harlekiny - efekt byłby ten sam - nadal byłabym sama. To jak to jest? Jak to jest, ze ludzie podobają się sobie z wzajemnością i tworzą związki, bez pracy nad sobą , psychologów, czytania forum, bez bycia magistrem, modelką, duszą towarzystwa, z kiepskim charakterem, roszczeniowością i lenistwem w pakiecie? Mówi się, że uroda dużo daje. Ale brzysze osoby też są w związkach - myślisz wtedy - brzydka, brzydki, ale pewnie jest ciepłą, fają osobą - poznajesz bliżej i wcale nie, charakter jest paskudny. To jak to jest, piękne i brzydkie, miłe i wredne osoby - wszystkie te grupy ludzi maja swoje "drugie połówki" jak to się potocznie mówi.
To od czego to zależy?
Bo mnie już przeraża, że będę tak pracować i pracować nad sobą, a to i tak nic nie zmienia. Czy byłam taka i owaka kiedyś a teraz jestem taka i taka - w obydwu przypadkach jestem sama.
Ostatnio już od dłuższego czasu męczy mnie też już nawet czytanie, słuchanie poradników psychologicznych typu, zmień siebie, jak być asertywnym, jak być w związku, zadbaj o siebie, rozwijaj się itp. Czasem coś posłucham , ale już tego tak nie chłonę jak gąbka, mam wrażenie, ze się już nasyciłam, mam już wszystko, co mi jest potrzebne, więcej nie potrzebuje.
W sumie czuję, że już od pewnego czasu jestem sobą i tyle, nie czuję już wewnętrznej potrzeby zmian.
No i ciągle jestem sama. Jak wyłaczyć chęć szukania kogoś, jakieś pomysły?