kobieta kochajaca za bardzo to patologia emocjonalna sama w sobie i nie ma nic wspolnego z kochaniem mocno i prawdziwie, ze OCH!
ktos zle wymyslil ta nazwe...bo moze mylic, ale z drugiej strony latwiej zaakceptowac fakt bycia chorym na taka szlachetna chorobe... trudniej by bylo gdyby nazwa byla np. uzalenienie od nieporadnosci emocjonalnej... no to moze malo trafne.. hmmm... albo entanglendenia, albo zespol urojeniowy na tle milosci wlasnej...
Jednym slowem cos co by nas odpychalo od przyznania sie do jakichkolwiek zaburzen.
tak, a zatem dobrze, ze to taka nazwa sprzyjajaca i zachecajaca do "chorowania". Brzmi prawie jak "patriotyzm"
Szczerze, to wlasnie nazwa mnie przyciagnela do zaglebiania wiedzy i poczatkowo odrzucalam (znikaly z mojej pamieci, nie zaakceptowalam) te zle "milosne za bardzo" fakty.
oto lista tych faktow (zaloze sie, ze niepelna), ktorych istnienia zaprzeczalam
-lek przed byciem niekochana, ktory zmuszal mnie do godzenie sie na bardzo zle rzeczy (please, nie chce wymieniac)
-skladanie z siebie ofiary. Mowilam ze mam wiecej empatii, ze sie poswiecam dla milosci, dla dzieci, dla wyzszych wartosci...i ze czlowiek musi wybaczac. Rozwinelam cala game usprawiedliwien dla poswiecania sie. Nie umiem teraz uzasadnic dlaczego w to wierzylam Dlaczego nie potrafilam sie zatrzymac, wyciszyc i pomyslec. Nie uwazalam sie przeciez za ostatnia idiotke.(przedostatnia?)
-szukanie partnerow (podswiadomie) nieudollnych pod jakims wzgledem, zeby sie nimi zaopiekowac i UZALEZNIC.. Ja jako pani NIKT, ktora nie ma nic do zaoferowania oprocz swej wewnetrznej pustki musze bardzo sie wysilic by zasluzyc na cokolwiek.Nikt mnie nie zechce pokochac. Zaden normalny facet mnie nie interesowal musial miec deficyt czegos... wtedy DOBRE SLOWO LUB GEST bylo jak upolowana zdobycz, i co sie tej adrenaliny nazbieralo w trakcie polowania to tylko mysliwy rozumie... i to uczucie zwyciezcy 'no taaaaakaaa ryba byla" i fajerwerki, szczescie. Potem wspominalam te slowne fajerwerki i mowilam "Dla takich chwil w mojej pamieci chce ratowac to malzenstwo" Chyba mnie wtedy pogielo intelektualnie.
-(cos czego nie za bardzo jeszcze rozumiem dlaczego) zajmowanie sie NIM nadawalo sens mojemu zyciu i bylo wyrazem (poparym literatura i wychowaniem do roli kobiety w zyciu czlowieka ) wielkiej milosci, ktora jesli ten pierwiastek bolu nie wystapi jest mala i plytka.
-w poczatkowym etapie terapii nie chcialam zajmowac sie soba (odrzucalo mnie, dusilo), wolalam sie szkolic w technikach zdobywania uczucia.. teraz identyfikuje te odczucia jako strach, paniczny strach. Byl moment, ze myslalam, ze zwariuje... plakalam wszedzie, w samochodzie w sklepie, na ulicy i w domu (moze dlatego, ze mam wrodzona niechec do chemii uspokajajacej) "Zajmowanie sie" soba i odciecie sie o cudzych problemow byl najtrudniejszym i najbolesniejszym momentem w zdrowieniu... bylam jak male nieporadne dziecko bojace sie wszystkiego.
Czy mam szanse na calkowite wyzdrowienie?