Nigdy nie przypuszczałam, że będę na takim etapie, na którym jestem teraz. Zawsze byłam osobą kochliwą, podobali mi się chłopcy. Teraz za to czuję się wypalona jeśli chodzi o związki i wszelkie relacje. Zastanawiam się, czy da się to jakoś zmienić, czy ktoś też tak miał i wyszedł z tego i jakim sposobem
No więc zawsze byłam bardzo kochliwa. Już od podstawówki podobali mi się najczęściej koledzy z klasy bądź ze szkoły. Byłam dość stała w uczuciach, potrafiłam się w kimś skrycie podkochiwać w podstawówce/gimnazjum przez okres np. 2-3 lat. W liceum to się zmieniło, nie miałam żadnego stałego obiektu westchnień, ale zaczęłam jeździć na kolonie młodzieżowe. Tam zazwyczaj trafił się ktoś, kto wpadł mi w oko, ale spotykałam tam ludzi z różnych części kraju, więc nie było szans na bliższe relacje, bo widziałam kogoś 2 tygodnie, a potem rozjeżdżaliśmy się. Chociaż też fakt, że nikt nigdy z tych, co mi się podobali nie zwrócił na mnie uwagi
Potem poszłam na studia. Spodobał mi się jeden chłopak i podkochiwałam się w nim przez jakieś 3 miesiące. To był kolega z grupy. Mieliśmy okazję lepiej się poznać na domówce u wspólnej koleżanki. On mnie poznał bliżej i się zakochał, ja go poznałam bliżej i .... odkochałam się, bo okazało się, że przy bliższym poznaniu ma zupełnie inny charakter. Próbowałam co prawda się z nim spotykać, ale im bliżej go poznawałam, tym bardziej mnie irytował swoim zachowaniem, aż w końcu kontakt nam się urwał, szczególnie że nie byliśmy już w tych samych grupach zajęciowych. Innego chłopaka, też na początku studiów poznałam na jednej z domówek. Spotykałam się z nim krótko, bo 2 miesiące, w końcu się rozpadło, bo sam przyznał po czasie, że widział mój brak zaangażowania i nie chciał w to brnąć dalej, gdzie to była prawda, nie byłam go pewna i bardziej na siłę próbowałam się do niego przekonać, co jak wiać było widoczne nawet dla niego. Następnie zakochałam się w jednym koledze z roku. Na początku przez kilka miesięcy się kolegowaliśmy, nawet trochę bliżej, ale kolegowaliśmy. Potem jednak miałam ciężką sytuację na studiach, a on mnie wspierał. Niby nie zrobił nic wielkiego, ale po prostu mnie pocieszał, że na pewno zdam i będzie dobrze. To mi tak zaimponowało, że pewnego dnia, tak nagle, uświadomiłam sobie, że zależy mi na nim. Pamiętam, że bardzo się starałam, żeby zdobyć jego względy: dosiadałam się na wykładach, pisałam, zagadywałam, zapraszałam na kawę na mieście (nigdy się nie zgodził, miał wymówki), zapraszałam do siebie na obiady (zgadzał się tylko wtedy, gdy inni znajomi też mieli przyjść, sam nie chciał). Zorientował się, że coś jest na rzeczy, kilka razy mi napisał w rozmowie coś, co miało dać mi do zrozumienia, żebym nie robiła sobie nadziei. W końcu to do mnie dotarło. Bardzo to przeżywałam i mimo że nie było to moje pierwsze nieszczęśliwe zakochanie, to praktycznie rok mi zajęło dochodzenie do siebie po tym zdarzeniu. Sądzę, że to zdarzenie jest jedną z przyczyn, że dzisiaj czuję niechęć do związków. Potem przyszła pandemia, pół roku siedziałam w małym mieście w domu rodzinnym, z dala od jakichkolwiek znajomych. Potem wróciłam na uczelnię. Zaczęłam wynajmować pokój w mieszkaniu 4-osobowym. Poznałam tam pewnego chłopaka, który od roku już tam mieszkał. Wpadłam mu w oko. Już na samym początku, z rozmowy z nim, z gestów, z jego zachowania wobec mnie i innych widziałam, że coś jest nie tak, tylko nie wiedziałam co. Teraz wiem, że to podręcznikowy przykład narcyza, jaki się zawsze opisuje, a ten chłopak świetnie się krył. Spotykałam się z nim przez 3 miesiące, mimo że jego toksyczny charakter mnie denerwował. On nawet wprost mówił, leżąc ze mną w łóżku, obejmując mnie ramieniem, że on nie tak dawno zerwał z ex dziewczyną, że teraz jest wolny, chce korzystać z życia i nie chce się wiązać. Słyszałam to wyraźnie, wiedziałam, że to nie facet do związku, tylko spotykałam się z nim, bo bardzo mi brakowało bliskości. Strasznie wręcz. Jedyne co, to jako toksyczna osoba on próbował mi wejść na głowę a myśląc, że jestem w nim zabójczo zakochana to ulegnę mu i będę mu robić za sprzątaczkę, kucharkę, ale nie dałam się, przez co on widząc, że nie będzie miał ze mnie benefitów zaczął się oddalać, potem się wyprowadził, a kontakt się urwał. Potem miałam znowu dłuższą przerwę od chłopaków, aż poszłam na urodziny koleżanki, gdzie był taki jeden znajomy innej mojej koleżanki ze studiów. Taki jej dobry przyjaciel, o którym mi mówiła. Rozpoznałam go ze zdjęć. Domówka zakończyła się szybko, jeszcze przed 12stą w nocy (to był czas na studiach, że było dużo nauki i nie można było siedzieć za dużo na imprezach). Wpadłam temu chłopakowi w oko, widziałam to, bo na imprezie dosiadał się do mnie, przy wszystkich gdy mówił, patrzył się tylko na mnie. Czułam to. Jednak za dużo wypił i jak to osoba po większej liczbie alkoholu zaczął się zachowywać trochę....no wiadomo jak. Dla mnie nieumiejętność picia nie jest czymś imponującym, ale starałam się przymknąć na to oko. Na koniec imprezy, gdy wszyscy zaczęli się rozchodzić, większą grupką wracaliśmy wspólnie, bo po drodze każdy rozchodził się w swoją stronę, ten chłopak okazało się, że mieszka niedaleko mnie, szedł pijackim krokiem cały czas koło mnie, próbował chwytać za rękę, ale się nie dawałam, bo byłam bardziej trzeźwa od niego. On próbował mnie zaciągnąć do siebie na początku na noc. Nie wiem, czy w wiadomym celu czy nie, ale bardzo próbował mnie do siebie zaprosić, a gdy widział, że się nie zgadzam, to próbował się wprosić do mnie, ale też się nie zgodziłam, pożegnałam i poszłam w swoją stronę, bo jednak bałabym się zapraszać obcego typa do mnie w nocy, nieważne, że wspólny znajomy czy nie. Jednak postanowiłam dać mu szansę, wysłałam zaproszenie na fejsie, zaakceptował, ale nie napisał. Potem napisałam do niego po jakiś 3 tygodniach (gdy miałam więcej wolnego czasu, bo wtedy był ciężki okres zaliczeń na studiach), ale mnie zlał, w pewnym momencie przestał odpisywać. Potem, po kolejnych kilku miesiącach byłam na imprezie urodzinowej innej koleżanki. Pojawił się tam chłopak, który w pewnym momencie bardzo się do mnie przystawiał, ale wiedziałam pocztą pantoflową (znałam go już wcześniej), że to kobieciarz i lubi bawić się dziewczynami, więc też podziękowałam. To było 2 lata temu i od tamtej pory nie poznałam nikogo nowego.
Nie wiem, czuję się taka totalnie zrezygnowana jeśli chodzi o związki. Koleżanka namawiała mnie na tindera, ale jestem introwertyczką, nienawidzę publikować swoich zdjęć w internecie (profilowego na facebooku też nie mam). Nie miałabym z resztą czego wrzucać, bo nie mam żadnego aktualnego zdjęcia. Sama selfie nie robię, bo nie umiem, zawsze wychodzę dziwnie. Sylwetki całej też nie robiłam od dobrych kilku lat, a jak mam jakieś zdjęcia to wspólne, ze znajomymi (chociaż moja figura nic się nie zmieniła, nadal jestem szczupła, jaka byłam). Po prostu czuję, że tinder i inne portale nie są dla mnie. Czasem przez facebooka przypadkowo jakiś chłopaków poznawałam, ale to też nic ciekawego
Jakoś mam wrażenie, że nie zasługuję na szczęście w jakiś sposób. Jak mi się ktoś podoba to ja się temu komuś nie podobam, a jak ja się spodobam komuś to ten ktoś nie podoba się mi. I żeby nie było, że wybrzydzam, to jak na początku studiów komuś się spodobałam (tym chłopakom opisanym wyżej) to próbowałam się z tym kimś spotykać, bo "a nóż zaiskrzy", ale nic takiego się nie działo. A nie chciałam też oszukiwać kogoś, więc nie chciałam wchodzić w związek i marnować komuś czas. Z resztą jeden z tych chłopaków niedługo po mnie znalazł inną dziewczynę, którą poznał na jakiejś imprezie, są razem do dzisiaj, czyli od 5 lat i bardzo się cieszę, że ja wtedy nie zmarnowałam komuś tego czasu, tylko ten chłopak mógł kogoś poznać, z kim jest szczęśliwy
Jednak te nieudane zakochania, nieudane próby dały mi się we znaki na psychice. Czuję taką niechęć do związków, do mężczyzn. Boję się, że popadnę w mizoandrię, bo zaczęłam zauważać, że nie lubię mężczyzn. Wiem, że to głupie, ale po prostu przez to, że nigdy mi się nie udawało to czuję jakąś nienawiść teraz. Zrobiło mi się to przez perspektywę problemów sercowych z perspektywy tych ostatnich ok. 4 lat. Do tego w październiku tego roku moja kilka lat młodsza siostra wyszła za mąż. Ona wyszła za mąż, a ja nie przedstawiłam nigdy rodzicom żadnego faceta. Niby mi to nie przeszkadzało, ale czuję się już kompletnie zrezygnowana, jakby mi coś przemknęło przed oczami, jakbym coś przegapiła, a nie ukrywam, że młodsza siostra czuje się lepsza ode mnie pod tym względem, że ona już ma męża, a ja nawet nie mam chłopaka. Niby nie mówi wprost, ale czasem rzuca takie insynuacje. Np. w domu przy mnie się wywyższa, że jest lepsza od koleżanek ze studiów, bo ona wyszła za mąż, a inne nie mają chłopaków więc przegrały życie (według niej). Mi tego nie mówi, ale jak widać widzę, co o tym myśli. To mnie też trochę zdołowało
Życia seksualnego też nigdy nie miałam bogatego. Spałam dosłownie jeden jedyny raz z chłopakiem. I to nie z miłości, tylko z ciekawości, czym jest seks. Wspominam źle, bo chłopak kupił jakieś prezerwatywy z mało znanej firmy, mało sprawdzone, jedna pękła mi w ręku, cały czas się bałam, że pęknie podczas stosunku, przez co się tylko stresowałam. Pęknąć nie pękła, ale się zsunęła (co nie powinno się zdarzyć przecież) a chłopak zamiast założyć nową chciał ją wsunąć z powrotem. Zdenerwowałam się i wyszłam i tyle mi z seksu zostało do dzisiaj.
Czy ktoś też miał podobną sytuację, był zrezygnowany co do związków, ale się nawrócił w jakiś sposób? Sądzę, że pomógł by mi facet, taki prawdziwy z krwi i kości, który by mnie pokochał i pokazał, że mu na mnie zależy. Ja na razie zakochanie kojarzę źle, bo po każdym moim zakochaniu miałam doła spowodowanego nieszczęśliwym zakochaniem i nie mogę sobie wyobrazić, że związek z kimś może być szczęśliwy. Zazdroszczę ludziom, którzy wchodzą ze związku w związek i nie mam pojęcia, jak oni to robią, że tak szybko kogoś poznają. Mi się podoba ktoś rzadko, a jak już to bez wzajemności. Zaznaczę, że też nie celuję w facetów spoza mojej ligi, jakiś przystojnych milionerów czy coś. To zwykli, przeciętni chłopcy, nie żadne top modele, a mimo to nie wychodzi
Czy coś się da z tym zrobić?