Dzień dobry,
to mój pierwszy post tutaj. Ośmielam się napisać po spędzeniu na czytaniu tego forum chyba całej nocy.
Bardzo bym chciała napisać, że jestem całkiem pozbierana i umiem oceniać rzeczywistość adekwatnie. Mimo moich starań, nie jest to jednak dla mnie łatwe.
Dlatego zwracam się do Was z prośba o poświęcenie mi chwili uwagi i podzielenie się własną perspektywą odnośnie tego, co opiszę. Bo ja już nie wiem czy pilnuję własnych granic możliwości emocjonalnych, wspinając się na wyżyny trzeźwości umysłu (co nie jest dla mnie teraz łatwe) czy jednak wpadam w paranoję.
Wprowadzenie do kontekstu:
Mam 38 lat. Niecały rok temu mój partner mnie zdradził. Stało się to w miesiącu, w którym przeprowadzałam się do niego (mieszkałam w innym mieście i z uwagi na pracę kursowaliśmy między miastami, spędzając ze sobą 3-4 dni w tygodniu, ale wtedy domknęłam już ostatnie sprawy zawodowe i przenosiłam się na stałe), staraliśmy się o dziecko (wspólna decyzja, mu również bardzo zależało), ja zaraz miałam zacząć nową pracę, zaczęłam też kurs podyplomowy w jego mieście, aby się lepiej osadzić w środowisku zawodowym. Wykonuję dość specyficzny zawód, przeprowadzka wiązała się dla mnie z dużym ryzykiem i koniecznością przekwalifikowania. Skok na głęboką wodę to dla mnie był. No i okazało się, że - metaforycznie - nadwyrężyłam sobie kark.
Partner miał liczne koleżanki i kolegów. Było to dla mnie ok, bo sama też mam kolegów, a jestem znacznie mniej ekstrawertyczna niż on. Niemniej jednak w pewnym momencie okazało się, że w jego sposobie przedstawiania koleżanek pewne rzeczy "zgrzytają". Co? Z większością z nich na jakimś etapie był zakochany albo z nimi spał. Informacje te "wyciekały" jakby niechcący, bardzo stopniowo, przez co chyba miałam efekt "gotującej się żaby". Gdyby się na mnie taka skala niedomówień zwaliła na raz, to bym raczej zwiała, ale zamiast tego przyzwyczajam się do tego. Okazało się m.in. że wcale nie był z kilkoma kobietami, jak sam deklarował, ale miał około 30 partnerek; że był w kilkuletnim romansie z kobietą, z którą nadal pracuje; że spał z większością swoich przyjaciółek (ale "zapomniał", dlatego nie powiedział albo dlatego, że był to seks bez spania razem więc nie "spał z nimi" - serio, takie wyjaśnienie podawał mi 50-letni mężczyzna) oraz - że dziewczyna, o której mówił jak o córce i która była w jego życiu obecna (27-latka) jest jego wielką platoniczną miłością, w której się kochał bezpośrednio zanim pojawiłam się ja. Powiedział, że wspólnie zdecydowali o tym, że zrywają kontakt, bo ona źle reaguje na to, że on wchodzi w relację ze mną (codziennie dzwoniła, chciała się spotykać, odbierała to jak porzucenie) a nie chce by to wpływało na nasz związek. Po kilku miesiącach przypadkowo odkryłam, że nadal utrzymują codzienny kontakt (tzn. spotykają się i rozmawiają codziennie, po kilka razy dziennie - na dzień dobry, w trakcie dnia i na dobranoc). Odeszłam wtedy od niego, bo mnie to kłamstwo przywaliło. Niestety - wróciłam, dałam się przekonać, że to ja mam problem z zazdrością i powinnam to przepracować na terapii (mój wybranek to psychoterapeuta), a on przyjaźni potrzebuje do szczęścia. Ostatecznie dałam się przekonać, ale i zaczęłam się zmagać z depresją. Nie rozumiałam dlaczego jestem nieszczęśliwa skoro niby wszystko jest w miarę ok. Po kilku miesiącach jakoś sobie to poukładałam, domknęłam sprawy w moim mieście, znalazłam najemców mojego mieszkania i - szczęśliwa - przeprowadzałam się do niego na stałe (od roku mieszkałam już z nim przez część tygodnia, miałam tam własne rzeczy, kupiłam część mebli, traktowałam jego mieszkanie trochę jak mój "dom"). Niestety nastąpiło widowisko, o którym nie jestem stanie mówić szczegółowo - generalnie okazało się, że jedna z jego nowych "tylko koleżanek" (25-latka, którą mi opisał jako opiekunkę swoich zwierząt) będzie u niego nocować, a ja mam iść na noc do hotelu (sic!). Nie wiedziałam o co chodzi, wtedy powiedział, że mnie z nią zdradza. Pękło mi serce i tego samego dnia wyjechałam i się odcięłam od niego (usunęłam zdjęcia, zablokowałam możliwość kontaktu). Byłam w beznadziejnym stanie, nie będę o tym pisać. On próbował się ze mną kontaktować (niestety przy blokadzie numeru nadal może się nagrywać na skrzynkę) twierdząc, że tak naprawdę nic ich nie łączy, a tylko tak powiedział, bo się boi bliskości, że pójdzie na terapię, że mnie kocha, żebym wróciła itp. Po miesiącu pierwszy raz z nim rozmawiałam. Wstyd się przyznać, ale dałam się przekonać, ze rzeczywiście mnie nie zdradził i choć z większym dystansem - zaczęłam z nim rozmawiać, a późnej się kilka razy spotkaliśmy. W międzyczasie starałam się odbudować moje życie, co w pandemii nie było łatwe, ale znalazłam nową pracę (w "moim" mieście), brałam przez pół roku leki antydepresyjne, przeniosłam się na studia podyplomowe na uczelnię do innego miasta itp. Powiedziałam, że jeśli mamy próbować odbudować związek, to potrzebuję terapii par. Zgodził się. Podczas terapii dowiedziałam się, że jednak tamta relacja nie była nieistotnym sabotażem naszego związku (ja twierdził wcześniej, niby na podstawie tego, do czego doszedł podczas terapii własnej, na którą chodził), ale on się w niej zakochał (nie wie kiedy, nie planował tego) i to jednak znów był dla mnie strzał w serce. Powiedział też, że chce z nią mieć nadal koleżeński kontakt, bo ona nie jest niczemu winna i nie może jej karać (?), ale to już tylko koleżeństwo. Powiedziałam, że nie jestem w stanie tego zaakceptować i przestaliśmy się spotykać. Niemniej jednak nadal utrzymywaliśmy kontakt. Ostatni raz widzieliśmy się w lipcu, w sierpniu byliśmy na terapii par (online), później byliśmy w jakiejś dziwnej niedookreślonej relacji. W końcu uznaliśmy, że spróbujemy być razem, ale w atmosferze otwartości i szczerości ze sobą (to by mój warunek). Obiecał, że będzie mi mówił o tym, jeśli nawiąże nowe koleżeństwo z kimś i nie będzie mnie okłamywał w żadnych sprawach. Czaiłam się, starałam się być ostrożna, ale rozmawialiśmy po kilka godzin dziennie.
Mieliśmy się spotkać (pierwszy raz od lata) teraz, przed świętami. Jednak kilka dni temu, przypadkowo, wygadał się, że podczas jego pobytu na wyjeździe z pacjentami, jego zwierząt domowych pilnuje koleżanka. Zapaliła mi się lampka ostrzegawcza i zapytałam, która. Wymijająco powiedział, że technik weterynarii, a ja się zdziwiłam, że nie znam takiej jego koleżanki. Próbował ją jakoś opisywać, że to taka daleka znajoma, a mi się coś skojarzyło, że kilka miesięcy wcześniej opowiadał, iż jego przełożony powiedział mu, że ma córkę, która jakoś też pasowała do tego opisu. Zapytałam czy to ona, potwierdził. Byłam w szoku, bo obiecał, że będzie mi mówił o nowych koleżankach, a tutaj zataił znajomość, która doszła do takiej zażyłości, że dziewczyna (znów 25 lat) pilnuje mu mieszkania.
No i, wiecie co, coś we mnie pękło. Powiedziałam, że bez szczerości nie ma dla mnie związku i że znów coś przede mną zataił, a teksty, że "to tylko koleżanka" to już od niego słyszałam. Powiedziałam, że to, co kiedyś mogłam akceptować, po zdradzie już wygląda dla mnie inaczej.
No i że mam dość.
Trzymam się tej decyzji, ale on nadal dzwoni/nagrywa się. Twierdzi, że mi odbiło, że mam paranoję, że to tylko koleżanka i on mnie nie ogranicza. Twierdzi, że wcale mnie nie okłamał, ale (i tu zależnie od dnia twierdzi różnie) nie chciał mi mówić bym nie robiła afery/zapomniał mi powiedzieć, że się z nią zakolegował. Twierdzi, ze chcę go ukarać, a on był właśnie szczery. Twierdzi, że nie znam ludzi (a on zna, jako psychoterapeuta) i mam nierealistyczne oczekiwania, a nie ma czegoś takiego, jak szczerość w związku i on nic złego nie robi, a ja się zachowuję dziecinnie.
Uff, no to opisałam sytuację.
Jest mi trudno zachować trzeźwość osądu. Jak sobie przymierzam, czy ja mogłabym zataić kolegę, to mi zdecydowanie wychodzi, ze nie, nigdy. W ogóle moje koleżeństwa z mężczyznami są bardzo ostrożne. Przyjaźnię się z moim byłym partnerem (udało nam się to po kilku latach od rozstania, byliśmy w związku kilkanaście lat, ale znamy się całe życie i przyjaźniliśmy się przez związkiem), ale nie wyobrażam sobie codziennych kontaktów (uważałabym, że daję mu niejednoznaczne sygnały wtedy). Mam też dobrego kolegę z byłej pracy, ale także nie mamy częstego kontaktu odkąd zmieniłam pracę. Czasem rozmawiamy, czasem się widujemy (najczęściej z jego żoną, a zawsze za jej wiedzą!), kurcze, nie jestem flirciarą, ale i tak uważam by nawet niechcący nie nadać jakiegoś dwuznacznego komunikatu w tej relacji. Nie wyobrażam sobie też zatajanie takich kontaktów.
Teraz trzymam się tego, że bez zaufania nie ma dla mnie związku, a zatajenie koleżanki łamie dla mnie to zaufanie. Niemniej jednak mam też poczucie winy, że może rzeczywiście przesadzam? Jak Wy to widzicie? Będę wdzięczna za Wasz punkt widzenia.