Gdy czytam/mysle o muzułmańskim podejściu do kobiet, przypomina mi się cytat z Orzeszkowej: kobieta jest zerem, dopóki nie stanie obok niej mężczyzna jako cyfra uzupełniająca.
Kasia wydaje sie mądra, twarda, konkretna babkę, która nie da sobie w kasze dmuchać i która nie pozwoli nikomu się złe traktować, dlatego mam wyrażenie, ze skoro są tyle lat razem i wychowują dzieci, to przez męża (uwaga, męża Turka!) nie jest traktowana jak istota drugiej kategorii. Ani ona, ani ewentualna córka. Zakładam tez, ze mąż Kasi rokował od początku i nie było tak, ze Kasia prowadziła z nim walkę o równa pozycje w związku każdego dnia i w każdej sprawie czy w ogóle często. Zakładam, ze jeśli Kasia twierdzi, ze ma dobre małżeństwo, a jej mąż jest dobrym ojcem, to nie ma powodu, żeby jej nie wierzyć. A zauważmy, ze twierdzi tak świadoma, mądra kobieta z charakterem, a nie jakaś zakompleksiona dziewuszka. To chyba mówi samo za siebie, nie? A czy każda kobieta może tak powiedzieć o swoim małżeństwie? No właśnie.
Jeśli jest tak, ze ojciec dziecka autorki nie uważa, ze jakakolwiek kobieta (w tym muzułmanka) powinna stracić życie z powodu małżeństwa z wyznawca innej religii czy z jakiegokolwiek innego powodu, to czy to nie oznacza, ze da się pewne rzeczy z człowieka wykorzenić? W końcu on jakoś tam liznął europejska kulturę, a od muzułmańskiej się jakoś tam odcina, czy tak?
Choć akurat to, co powiedział (czy tam zacytował kolegę Turka, ale to na jedno wychodzi) o podwójnym obchodzeniu świat, ze po prostu będzie więcej okazji do świętowania, to w mojej opinii jest mocno alarmujące. Tutaj zapaliłoby mi się czerwone światło. (Zaniepokoiłabym się także na miejscu Kasi. Mam na myśli te nagła tęsknotę jej męża za religia i powrót do niej, te comiesięczne wyjazdy).
Na miejscu autorki zapytałabym go, co na ten temat sądzi (czy rzeczywiście uważa, ze jego religia jest przerażająca), bo jego reakcja może wiele powiedzieć. Jeśli byłaby pozytywna, w dalszej kolejności zapytałabym, czy jego zdaniem jego ewentualna córka będzie w jakimkolwiek stopniu gorsza od niego? Czy będzie zasługiwała na smierć? A jej matka? A jakakolwiek inna kobieta?
Nie wiemy, czy na pewno słusznie, ale autorka większy problem widzi w jego despotycznym charakterze niż w religii. A może tych dwóch spraw nie da się w tym przypadku rozdzielić, bo są ze sobą powiązane, bo jedno wynika z drugiego?
Pomijam, ze despocie za związek bym podziękowała (podobnie jak fanatycznemu wyznawcy jakiejkolwiek religii, pijącemu alkoholikowi, ze o narkomanie nie wspomnę) i wspólne dziecko nie miałoby tu nic do rzeczy. Wręcz przeciwnie. Ale nie wiem, czy nie jest tak, ze ma po prostu trudny charakter i jakieś skłonności, które uwidoczniają się tak naprawdę rzadko (kto z nas nie ma wad), wiec nie oceniam postawy autorki. Bo jednak wiele zależy od tego, jak to rzeczywiście wyglada. W każdym razie ja na miejscu autorki budowalabym z nim związek, dopóki rokuje. Dopóki plusy przeważałyby nad minusami, a te minusy nie byłyby dużego kalibru. I ani chwili dłużej.