Kilka lat temu moja znajoma mając zwykłą grypę postanowiła odwieźć syna do dziadków na weekend.
Nie jechała daleko, raptem kilkanaście kilometrów, w dodatku mało uczęszczaną drogą między wioskami.
Był listopad, późne popołudnie, mokro.
W trakcie jazdy zaczęła kichać - więc odwróciła głowę by wyciągnąć chusteczki z torebki leżącej obok.
Te kilka sekund wystarczyło - minimalny ruch kierownicą, prawe koła złapały pobocze.
Spanikowała i wylądowała w rowie kołami do góry.
Efekt?
Zwichnięty bark i kilka szwów na głowie, do tego mocno wystraszony dzieciak z kilkoma siniakami.
Na szczęście przy drodze nie rosły drzewa a w rowie nie było wody.
Dlaczego o tym piszę?
Ano dlatego, że skoro chłopak autorki źle się poczuł i nie chciał jechać półtorej godziny w jedną stronę, to znaczy że postąpił ODPOWIEDZIALNIE.
I mało istotne czy powodem był wirus czy sraczka.
Nie czuł się na siłach to za kółko nie wsiadał.
A co jeśliby w trakcie jazdy poczuł się gorzej i zrobił krzywdę sobie lub komuś?
Ogólnie jest taka głupia tendencja że trzeba mieć prawo jazdy - bo inni mają, i trzeba jeździć autem zawsze - bo taksówki drogie a mając własny samochód wstyd prosić znajomych o podwózkę.
Tymczasem sporo ludzi zwyczajnie nie nadaje się na kierowcę, tak samo jak sporo traci zdolność bezpiecznego prowadzenia przy byle grypie czy migrenie.
Obecnie jest taka panika że ludzie nawet zwykle przemęczenie lub ból głowy uważają za objawy koronawirusa.
Chłopak też mógł tak pomyśleć.
I za kółko nie właził.
Że pojechał do kolegi dwa dni później?
Skoro poczuł się lepiej i uznał że może - jego prawo.
Autorce radzę poluzować gumkę w majtkach...