Już o tym pisałam, ale wracam z tematem, bo on powrócił na tapetę.
Może ktoś z Was potrafi to jakoś logicznie (inaczej niż w ujęciu biznesowym, czyli moim zdaniem tutaj nieetycznym) wyjaśnić, bo ja nie potrafię ogarnąć, jak to możliwe, że badania nad zastosowaniem amantadyny w leczeniu Covid-19 właśnie się zaczęły (właściwie to dopiero, choć w obecnych okolicznościach proces ich rozpoczęcia należałoby skrócić do minimum), ale już mówi się, że zakończone zostaną nie wcześniej niż za rok i dopiero wtedy lek ewentualnie (!) będzie dopuszczony do walki z koronawirusem.
Równocześnie wczorajszym "Gościem Wydarzeń" (Polsat) był dr Bodnar, który wyraźnie mówi, o czym już dawno wspominałam, że od czerwca ubiegłego roku osobiście amantadyną leczył ponad 3 tys. pacjentów. Na pytanie ilu udało mu się wyleczyć odwrócił je twierdząc, że należałoby zapytać ilu nie udało się wyleczyć, bo jest to tylko garstka. Wdrożenie leku na wczesnym etapie zakażenia daje albo bezobjawowy przebieg, albo bardzo łagodny, a całość trwa nie dłużej niż dwa tygodnie, a przy tym pacjenci nie mają powikłań, chyba że lek podano zbyt późno, kiedy już się pojawiły, bo cofnąć się ich nie da.
Jak to możliwe, że jest sprawdzony, bezpieczny, bo od lat stosowany, a przede wszystkim SKUTECZNY lek, a w tym samym czasie spośród pacjentów, których choroba pokonuje i muszą zostać podłączeni do respiratora, dziewięciu na dziesięciu umiera, a inni tracą zdrowie? Ba, w tym samym czasie nikt nie widzi problemu w masowych szczepieniach preparatami, które NIE przeszły pełnych badań klinicznych.
Dalej nie komentuję, bo to, co ciśnie mi się na usta, nie nadaje się na publiczne forum.
Może tylko dodam, że rząd miał rok na przygotowanie się do trzeciej fali pandemii, a mimo to dużo było słów, ale działania głównie pozorowane, stanowiące zasłonę dymną dla swojej nieudolności, dzięki czemu obecnie jesteśmy na piątym miejscu pod względem zgonów w wyniku pandemii.
A właśnie, mam skierowanie do szpitala, terminy jeszcze niedawno nie były odległe, a teraz ponownie jest jak rok temu: tylko "covid", "covid", "covid", zaś w słuchawce głos miłych (chyba mam szczęście, bo nie trafiam na inne) pań w sekretariatach pełen rezygnacji i współczucia dla pacjentów, którzy potrzebują pomocy, w tym tych, którzy ponad rok czekali na operacje, a teraz dostają telefony, że terminy są odwołane, bo dana placówka zostaje przekształcona w covidową. Wyobraźcie sobie, że taki pacjent miejsca w innym szpitalu musi szukać we własnym zakresie, bo nie ma w tym względzie żadnej systemowej pomocy, tym samym w kolejce ustawia się od nowa. Mało tego, w ościennych szpitalach przyjmuje się tylko ostre przypadki, bo dla innych nie ma już łóżek. Ja sobie poradzę, już mam zresztą kilka planów awaryjnych, ale niech tylko zgadnę: ilu z tych ludzi nie dożyje do swojego terminu?
Taką sobie właśnie urządziłam z panią pogawędkę...
P.S.
Kleomo, jak się teraz czujesz, bo rozumiem, że jesteś już po pierwszej dawce szczepionki?