Witam Państwa,
Dziś dojrzałem do decyzji by zamieścić nowy temat na Państwa portalu. Od 2 miesięcy byłem tylko gościem, ale z racji sytuacji w której się znalazłem - potrzebuję porady od osób, które dobrze zrozumieją moje położenie. Dziś - mogę zacząć swoją "spowiedź", bo ...ostatnie burzliwe miesiące spowodowały, ze oswajam się ze swoją sytuacją. Jeśli w ogóle można się z czymś takim pogodzić i zaakceptować. Szukam odpowiedzi na kilka pytań. Chciałbym wiedzieć, czy jestem/byłem dobrym mężem, czy swoim postępowaniem przyczyniłem się do tego co mnie spotkało i jak bardzo można się zniżyć by ratować miłość swojego życia.
Moja historia nie będzie chyba banalna. Wielu zarzuci mi pewnie, że jestem trolem. Ale od razu zaznaczę, że jestem realny. I mam świadomość, że mocno oberwie od części osób za to co czynię i na jaki "układ" przystałem.
Moja historia to moje małżeństwo i on. Mój były już przyjaciel.
Ale po kolei.
Swoją obecną żonę poznałem jeszcze w szkole podstawowej. Nasze uczucie rozpoczęło się, gdy ona miała 16 lat. I była prawdziwym aniołem. Zaprzeczeniem wszystkich dziewczyn dookoła. Cicha, wrażliwa, spokojna, romantyczna, pełna uczuć i duszą pełną pomysłów. To ona zwróciła na mnie uwagę. Oboje nie byliśmy wtedy tzw. duszami towarzystwa, byliśmy raczej samotnikami, ale z podobnym zapatrywaniem na świat. Spędzaliśmy coraz więcej czasu ze sobą i stało się. Zakochaliśmy się w sobie. Nie widziałem świata poza nią. Każdą wolną chwilę staraliśmy się sobie poświęcać. Czas wolny, który spędzałem bez niej wywoływał u mnie ból. Stale odliczałem godziny do ponownego spotkania. Wpadłem w sidła miłości - bo nigdy nie znałem tego uczucia. Była moją "pierwszą dziewczyną" a ja jej "pierwszym chłopakiem". Moje uczucie do niej potęgowało jeszcze to, że pisała do mnie wiersze. Własnego autorstwa. Piękne i cudowne. Wiedziałem wtedy, że spotkałem anioła.
Nasi rodzice wychowywali nas "pod czujnym okiem" i mieli podobny status społeczny. Ja miałem też bardzo wymagających rodziców - biednych, ale dobrych. Rodzice zawsze wpajali mi, że muszę się uczyć aby w życiu coś osiągnąć. Nigdy w życiu nie dostawałem nic za darmo. Mama wychowywała mnie surową ręką. Nie miała ze mną żadnych problemów wychowawczych. Byłem wzorowym uczniem, pupilkiem nauczycieli. Cichy, grzeczny, pracowity, zawsze pomocny innym. Wtedy kolegów mi to nie przysparzało, ale wierzyłem, że dzięki temu mój anioł zwrócił na mnie uwagę. Dzięki temu miałem ją i to mi wystarczyło.
Ta "nasza miłość" spowodowała pierwsze problemy. Moi rodzice zaczęli krytycznie spoglądać na moją już dziewczynę. Ale nie przez to, że mieli jej coś do zarzucenia, ale ze względu na fakt, że bali się, że opuszczę się w nauce i przez to, że tyle czasu razem spędzamy. Moja mama myślała też pewnie, że ten związek wpadł już w więź cielesną i że wynikną z tego same problemy. Ale to nie była prawda. W tamtym okresie marzyłem tylko by móc moją wybrankę trzymać za jej rękę. By być przy niej. Wpadłem więc w mały konflikt z rodzicami. Ale nie uległem. Nie dałem im argumentów. Obiecałem, ze niczego nie zaniedbam. I dotrzymałem słowa. Spełniałem ich pasje na posiadanie "wzorowego ucznia".
Tak mijały nam koleje wspólne lata. Miłość dalej kwitła. Świata poza sobą nie widzieliśmy. Żadnych problemów i kłótni nie było między nami.
Kolejnym "testem" naszej miłości była śmierć mojej mamy. Po tym wydarzeniu - mój ojciec się zmienił. Zaczął nadużywać alkoholu a ja czułem się winny, że wieczorami chodziłem do dziewczyny. Sytuacja zmusiła mnie, żebym wcześniej zaczął pracę zawodową. Nie było lekko w domu. Planowałem kiedyś studia dzienne z racji wyników w nauce, ale to minęło bezpowrotnie. Teraz "surowe wychowanie mamy" pomogło. Podjąłem pracę, pomagałem ojcu finansowo i zapisałem się na studia. Aby nie oddalić się od siebie - szukałem jakiegoś kompromisu. Moi koledzy wyjeżdżali do Warszawy a ja ze świetnymi ocenami musiałem wybrać lokalną uczelnię. Ale zrobiłem to też dla mojej dziewczyny. Chciałem żebyśmy studiowali w tym samym mieście. Razem jaździliśmy na zjazdy, odprowadzaliśmy się wzajemnie. Piękne to były czasy. Miałem pracę - może słabo płatną (mieszkaliśmy w małym i biednym mieście) dzięki której mogłem dorzucać się do rachunków za życie mieszkając z ojcem, stać mnie było na opłacenie studiów zaocznych i miałem wspaniałą dziewczynę. Nic z uczucia, którym ją darzyłem nie wygasło. Wspierałem ją jak tylko mogłem. Do tego zdecydowaliśmy się więź fizyczną. Było nam cudownie ze sobą. Lata wspólnie spędzone utwierdziły mnie w przekonaniu, że to ta jedyna. To ta która nigdy mnie nie zawiodła. To kobieta z którą świetnie się uzupełniałem. Zaczęliśmy myśleć o małżeństwie. Dotychczas ten temat odkładaliśmy - bo wpierw byliśmy za młodzi, później bo studia a gdyby pojawiło się dziecko - nie chcieliśmy sobie komplikować życia. I dochodził największy problem - finansowy i brak mieszkania. Dochody z pracy miałem słabe. Region biedny, więc cieszyłem się że mam pracę. Moi koledzy którzy powyjeżdżali - zaczęli robić kariery. Kupowali mieszkania na kredyt, mieli posady w dobrych firmach. Ja wybrałem moją miłość i swojego ojca, za którego czułem się odpowiedzialny. Nie chciałem by został sam w rodzinnym mieście. Poświęciłem to wszystko dla niego i mojej dziewczyny.
Niestety - ale moich starań rodzic nie docenił. Śmierć żony go zmieniła. Szukał stale pretekstu do kłótni. Denerwował mnie coraz częściej - ale go kochałem i wybaczałem wiele, bo to mój ojciec. Starałem się go zawsze tłumaczyć. Później zaczął się czepiać mojego już anioła (narzeczonej). Marzyłem by kupić mieszkanie i ożenić się. Ale te zarobki niweczyły moje plany. Podjęliśmy wspólnie decyzje - że jeśli wezmę ślub z moim aniołem - to zamieszkamy pod jednym dachem z ojcem. Ojciec na to przystał. Myślałem, ze teraz wszystko się unormuje. Bylibyśmy wszyscy razem - mój anioł pomagał by w domu, mój ojciec nie czułby się tak samotny a ja miałbym ukochane osoby pod jednym dachem. Życie to szybko zweryfikowało - wzięliśmy ślub (po 9 latach bycia razem !!!), po roku pojawiło się nasze dziecko - syn i zaczęły się problemy. Znowu z ojcem. Stale słuchałem co nie tak robi moja już żona. To nie mogło tak dalej trwać. Chciałem zgody i wsparcia a nie stałych kłótni. Prosiłem ojca, tłumaczyłem mu, ale pomagało to na chwilę. Po wielu kłótniach - postanowiłem w uzgodnieniu z żoną - wyjechać do pracy do UK. Była to nasza świadoma decyzja. Chciałem wreszcie uzbierać na mieszkanie. Będąc tam pracowałem 7 dni w tygodniu, oszczędzałem na jedzeniu. Starałem się by jak najmniej wydać, by jak najwięcej oszczędzić. Dla żony i syna. By być na swoim. Po roku wróciłem i wyglądałem jak cień człowieka. Przy żonie i dziecku odżyłem znów. Pierwszą noc po powrocie z obczyzny zapamiętam na całe życie. Leżąc obok niej i głaszcząc ją po głowie. Byłem taki spokojny i czułem że wróciłem do domu. Oszczędziłem wystarczająco dużo by kupić na kredyt mieszkanie. W między czasie podjąłem w Polsce bardzo dobrze płatną pracę w sąsiadującym mieście. Ojciec nie wierzył, że ją dostanę - ale mój upór i pracowitość pomogły mi. Codziennie dojeżdżałem autobusem kilkadziesiąt kilometrów do pracy w jedną stronę. Traciłem sporo na dojazdy - ale wierzyłem, ze to jedyna droga by mieć swoje własne M. Kupiliśmy je z naszych oszczędności + kredyt. Wszystko się układało. I wtedy zaczęły pojawiać się nowe problemy - chorujące dziecko, doszło nam sporo obowiązków, mniej czasu dla siebie (ja sporo czasu traciłem na dojazdy). Moja żona nie mogła dalej znaleźć pracy. Nasza sytuacja finansowa pozwoliła nam na to, że zaproponowałem żonie by podjęła nowe studia na innym kierunku. Bardziej poszukiwanym. Żona się zgodziła a ja je opłaciłem. Pomagałem w domu w między czasie jak mogłem. Tak jak matka nauczyła mnie ciężkiej pracy - sprzątałem, myłem okna a w między czasie pracowałem. Mycie naczyń zostawiłem żonie. Jedyne czego nie robiłem - to nie gotowałem.
Z racji tego, że moja żona ukończyła studia pedagogiczne i nie mogła znaleść dalej pracy (w moim mieście liczyły się tylko układy i znajomości) - wpadłem na szalony pomysł. Zaproponowałem, że będziemy wysyłać podania o pracę po całej Polsce - a kto odpowie i zaoferuje mojej żonie pracę - tam wyjedziemy. Uznałem, ze ja jako facet znajdę sobie pracę wszędzie a przynajmniej pomogę żonie zacząć jej karierę zawodową. I tak zrobiliśmy. Zona dostała propozycję pracy w zawodzie w oddalonym o kilkaset km mieście. Zwolniłem się więc z dobrze płatnej pracy i wyjechaliśmy do innego miasta. Sprzedaliśmy dotychczasowe mieszkanie, syn zaczął chodzić do przedszkola. Żona wpadła w wir nowej pracy. Zaangażowała się na maximum. Była nauczycielem. Zajęcie w szkole, zebrania, sprawdzanie prac, opieka nad dzieckiem. Ja w między czasie też znalazłem na miejsce pracę, ale zaczęliśmy mieć dla siebie coraz mniej czasu. Zaczęły się drobne sprzeczki między nami. Stałem się nerwowy przez to wszystko. Nowe obce miejsce, obcy ludzie dookoła, ciągłe zmiany. Męczyło mnie to. Ale wierzyłem, że ta decyzja była dobra. Bo dawała nam szansę a my byliśmy razem. Mieliśmy siebie. Mój syn przysparzał nam kłopotów. Chciałem go wychować tak jak mnie mama wychowywała. Bo dzięki temu - stąpałem twardo po ziemi. Wiedziałem co to obowiązki, odpowiedzialność, samodyscyplina. Nauczyła mnie, że tylko pracą człowiek może do czegoś w życiu dojść. I taki starałem się być wobec syna. Wymagający. Moja żona uważała to za błąd. Że za dużo wymagam. Uczyłem syna pisać liter i alfabetu jak poszedł do przedszkola. Pilnowałem by starannie mył zęby, by reagował na nasze polecenia a nie stale się ociągał. By sam pilnował porządków w swoich szafkach. Jeśli nie robił czegoś wg mojej myśli - stawiałem go do kąta. Zdarzało się wiem razy, że mu taką karę stania w kącie przedłużałem, bo po "odbyciu kary" - znów coś przeskrobywał. Do tego dochodziły sprzeczki z żoną, która nagle traciła dla mnie czas. Teraz w jej życiu liczyła się tylko praca. Pracy poświęcała każdą wolną chwilę. Tak jak pisałem wyżej - godziny w szkole, zebrania, lekcje dodatkowe, potem powrót do domu - obiad, sprawdzanie prac uczniów, konspekty, przygotowywanie kartkówek i tak dzień w dzień. Nawet w weekendy, które mieliśmy wolne - nie było czasu na chwilę ze sobą. Bo albo trzeba było robić zaległe rzeczy albo chcieliśmy się wyspać po całotygodniowym późnym chodzeniu spać (1, 2 w nocy - i tak dzień w dzień). Coraz rzadziej wychodziliśmy na spacery. Wszystko to odbijało się na nas. Nasza intymność zamierała. Czułem się odrzucony i niedoceniany. Po tym wszystkim co dla rodziny robiłem...
Kiedy tylko chciałem zainicjować jakiś kontakt fizyczny - stale dostawałem to samo. Jestem zmęczona, niewyspana, muszę jeszcze zrobić to i to. Starałem się ja więc wspomagać. Pomagałem jej poza pracą w jej obowiązkach do pracy. Pisałem te kartkówki, sprawdziany w Office, przygotowywałem konspekty i raporty do szkoły. Ona mi dyktowała - ja pisałem. Ja poprawiałem do stanu finalnego te papiery. Myślałem że to pomoże. Że da jej więcej czasu i że odpocznie i że będziemy mieli czas dla siebie. Ale to nie zmieniło się. Ja trwałem w tym. Robiłem swoje. Miałem nadzieję, że to chwilowe i muszę się uzbroić w cierpliwość. W między czasie po kilku latach wynajmowania - uznałem, że mamy sporo własnych środków i że warto pomyśleć o mieszkaniu w dużym mieście - gdzie każde z nas będzie miało szanse na dobrą pracę. Myślałem też o dziecku - chciałem by on również nie miał nigdy problemów z pracą. Bo moje "czerwone paski" , dyplomy ukończenia szkół z wyróżnieniem nie pomogły mi życiu. Chciałem, by w końcu zaprocentowało to jacy jesteśmy. To kim jesteśmy i co robimy. Uważałem, ze zasługujemy na coś lepszego. Przełamaliśmy wszystkie swoje obawy, bariery w sytuacji, gdy podejmowaliśmy ryzyko wyjeżdżając z rodzinnego miasta aby moja żona mogła rozwinąć skrzydła - więc tym bardziej teraz nie widziałem już przeszkód. Pomyślałem, że powinniśmy spróbować w Warszawie. Jeździłem sieć samotnie kilkaset kilometrów po to aby poszukać pracy w Warszawie. Po lepszą przyszłość dla naszej trójki. Przyjeżdżałem na Dworzec Zachodni o 4 rano by odbyć 10 minutową rozmowę w sprawie pracy o 16.... Cały ten pozostały czas spacerowałem po Warszawie - oglądając okolice, szukając potencjalnego miejsca na zakup mieszkania czy szukając szkoły dla dziecka. O 22 jechałem z powrotem do miejscowości, gdzie wynajmowaliśmy mieszkanie. Do mojej żony i dziecka. Zmęczony po nieprzespanej nocy i kilometrach na nogach. Dzięki temu zdobyłem pracę w Warszawie. Przeprowadziliśmy się. Załatwiłem dziecku szkołę na miejscu. W momencie przeprowadzki - wszystko było już ustalone. Mieliśmy mieszkanie do wynajęcia, syn był zapisany do nowej szkoły a ja po 3 dniach miałem zacząć nową pracę. Znów zaczynaliśmy od początku.
Początek końca - ON
Pobyt w Warszawie to nowy okres w naszym życiu. Ja miałem pracę już na "dzień dobry". Zacząłem żonie pomagać z pisaniu i wysyłaniu CV do pracodawców. Żona szybko też dostała pracę. Tu na szczęście nie liczyły się znajomości a chęci do pracy i umiejętności. Liczyłem, ze jeśli moi "mniej zdolni" koledzy zdobyli uznanie i ułożyli sobie spokojne życie - to i my odżyjemy i poprawimy nasz los. Dalej robiliśmy swoje. Praca, obowiązki, dom. Nie przybyło nam niestety "wolnego czasu". Moja żona nie była już tak zdenerwowana atmosferą jak w poprzenium miejscu pracy. Miała fajną szefową z którą się dogadywała. Ja starałem się zabłysnąć w nowej pracy i w między czasie ogarniać kwestie zakupu nowego mieszkania. Upatrzyłem sobie jedno z osiedli i wobec ... akceptacji żony - zapisaliśmy się na budowany dopiero co lokal. Czas płynął. Wciąż brakowało nam wspólnie spędzanego czasu. Żona pracowała, gotowała obiady i zajmowała się po części dzieckiem. Ja pracowałem, załatwiałem wszystkie sprawy techniczne, płatności, lekarzy + opieka nad dzieckiem. Ten brak czasu dla siebie spowodował, że znów wróciły drobne sprzeczki. Drażniło mnie to, że nie ma bliskości między nami. Że moja żona od kilku lat nie zareagowała na jakąkolwiek inicjatywę z mojej strony na kontakt fizyczny. Za to ja - reagowałem zawsze, gdy ona uznała, że jest "właściwy moment". Było mi przykro, czułem się odrzucony, ale zawsze tłumaczyłem to sobie zmęczeniem i natłokiem obowiązków. By zdobyć trochę czasu - zaproponowałem, żebyśmy posiłki na tygodniu zaczęli jadać na mieście. Ale to też nic nie zmieniło. Zacząłem żartować do żony a później na spotkaniach rodzinnych, gdy wyjeżdżaliśmy w rodzinne strony, że teraz między nami jest taki czas że jak chce posiedzieć z żoną to muszę się umówić wcześniej z jej sekretarką i ustalić kiedy moja żona znajdzie czas dla mnie. Myślałem, ze to obudzi moją żonę. Niestety - nie pomogło. Rozmowy by to zmienić - też nic dawały. Były obiecanki - i na tym się kończyło. Po wielu takich bezowocnych próbach - zacząłem wspominać o rozwodzie. Że moja żona znajdzie czas, jak się rowiedziemy. Wiem, że na początku to robiło na mojej żonie wrażenie. Poprawa była na chwilę, robiliśmy postanowienia i ... po krótkim czasie wszystko wracało do "normy". Nic z tym już nie robiłem. Uznałem, ze taki mój los i nie mam co liczyć na inne życie. W tym okresie odebraliśmy nasze nowe mieszkanie. Ja ustalałem warunki zakupu i płatności (żona nie chciała się w to mieszać), ja szukałem ekipy ro remontu (żona nie miała do tego głowy by mi chociaż towarzyszyć), jak pilnowałem ekipy, ja wybierałem każdy element i rzecz do mieszkania. Dziwiło mnie to trochę, że mamy swój kąt a żona nie wykazuje większego zainteresowania tym tematem. Tym bardziej zaczęło mi to doskwierać, bo w swojej pracy w trakcie przerw słuchałem mimochodem jak moi współpracownicy opowiada jak to raz ze swoimi połówkami zastanawiają się co wybrać, jakie farby kupić, jakie łóżko, jaką nieruchomość kupić... Ja tego nie znałem. Zastanawiało mnie to i też tak chciałem. Chciałem, aby moja żona uczestniczyła w tym jakie decyzje podejmujemy, Chciałem aby ją to interesowało. Ale z drugiej strony tłumaczyłem to tym, że ona taka nie jest. Że nie jest materialistką, że ona skupia się na rodzinie i że wierzy że sam wszystko dobrze zorganizuje. Więc to dalej robiłem. Załatwiałem wszystko. Moja żona zawsze była bardziej humanistką więc z tego powodu to ja zakładałem wszystkim konta na profilach, zakładałem skrzynki pocztowe, ustalałem hasła, konfigurowałem komputery, telefony. Zajmowałem się wszystkim co techniczne. Jeśli ktoś zachorował - szukałem lekarza. Nawet jeśli wizytę miała odbyć żona. Bo np. potrzebowała konsultacji ginekologa czy dentysty. Lekarzy wyszukiwałem jej ja. Ja ją umawiałem. Mówiłem tylko gdzie i o której ma wizytę. Wtedy mi to nie przeszkadzało. Czułem, że robie to dla kobiety mojego życia. Widziałem teraz rzeczy, których nie dostrzegałem wcześniej, widziałem sprawy za którymi tęskniłem, których mi brakowało. Ale wciąż ją tłumaczyłem. Mieliśmy jedno konto wspólne i jedną kartę wydaną na żonę. Nasze pensje wpływały na to konto. Żona robiła zakupy, płaciła kartą. Ja nie potrzebowałem pieniędzy.... Jeśli chciałem iść z kolegami na piwo lub chciałem coś kupić - prosiłem ją o środki lub o "pożyczenie karty". I tak to wyglądało. Brakowało mi bliskości i w naszym życiu pojawiła się rutyna. W trakcie sprzeczek zacząłem żonie zarzucać, że przychodzi do domu jak do hotelu. Śpi, je, wstaje , wyjście do pracy, pobyt w pracy, powrót do domu, sprawdzanie prac uczniów i sen. I tak wyglądał każdy dzień.
Z racji tego, ze to nowe mieszkanie w Warszawie miało być naszą ostoją, naszym azylem - chciałem aby było nowoczesne, aby kademu się podobało. Pamiętałem czasy z dzieciństwa kiedy stale żyliśmy w biedzie, kiedy ciągle musiałem oszczędzać, z czegoś rezygnować - więc wydawałem bez umiaru na wyposażenie. Robiłem to dla mojej rodziny. Że to za te wszystkie ciężkie lata. Za ten trud, nieprzespane noce, prace na emigracji, ciągłe przeprowadzki. Nie chciałem kompromisów. I co się okazało: że o to super przygotowane mieszkanie nie ma kto dbać.... Myślałem, że mój syn i moja żona je docenią. Swój kąt. Że będą o nie dbać. I tu wyszedł kolejny zgrzyt. Kolejny powód naszych kłótni. Żeby się nie rozpisywać - mieszkamy w swoim mieszkaniu od x lat i moja żona zmywała podłogi .... kilka razy. To nie żart. To ja myję okna co kilka miesięcy jak już nie mogę patrzeć jak są brudne, to ja myję podłogi. Kiedyś zrobiłem zdjęcie w jakim stanie czystości są firanki - miałem nadzieję, ze zrobi jej się wstyd i zrozumie co chciałbym jej powiedzieć. Moja żona uważa, ze .... jestem pedantem skoro chciałbym, żeby sprzątnąć wybrany pokój raz na tydzień a generalny porządek robić raz na kilka miesięcy (wtedy mycie okien, przejrzenie szafek).... Dla niej to moja wada. Sam uważa przy tym, ze z chęcią by się tym zajęła, ale nie ma czasu. I to kolejny powód naszych sprzeczek. Ale najlepsze miało nadejść...
Z racji tego że jestem nieufny wobec ludzi - potrzebuje więcej czasu aby ktoś mógł się wkraść w moje łaski :). W pracy zaprzyjaźniłem się z jednym ze współpracowników. Też był samotnikiem. A przynajmniej tak wyglądał. Zbliżyliśmy się do siebie. Razem pracowaliśmy, razem często wracaliśmy po pracy. Nie zawsze - bo czasami mojego kolegę po pracy odbierała jakaś kobieta. Z tego co wiedziałem - to jego koleżanka (partnerka). Ale ta sfera jego życia mnie nie obchodziła. Kolega był kilka lat młodszy ode mnie. i tak ta nasza przyjaźń kwitła. Kiedyś wyświadczył mi przysługę, bo pomógł w mieszkaniu przestawić ciężką komodę. Wtedy był pierwszy raz gdy zaprosiłem go do domu. Młodszy, wysoki, dobrze zbudowany, bo ćwiczył na siłowni. Mówiąc krótko - przystojny facet. Swój dom zawsze traktowałem jak azyl, więc nie zdarzało mi się zapraszać kogokolwiek a więc potraktowałem go wtedy jak dobrego znajomego. Nigdy nie traktowałem go jak rywala, bo wiedziałem jakie poglądy na pewne sprawy ma moja żona, która brzydziła się obłudą, zdradą, kłamstwem. Więc upiłem czujność. W między czasie zaprosiłem kolegę na swoje urodziny, które spędziliśmy we czwórkę (ja, moja żona, nasz syn i on - mój kolega). Namówił mnie po jakimś czasie na wspólne wychodzenie na siłownię. Wysyłaliśmy sobie wiadomości z życzeniami urodzinowymi, z wycieczek przywoziłem mu prezenty. Nasza przyjaźń kwitła. Po pewnym czasie mój kolega jakby przycichł z pisaniem wiadomości do mnie. Napisał mi raz, że zachorował. Nie odpisywał na moje wiadomości. Pisał, ze czasami człowiek po prostu potrzebuje pobyć samemu i stąd ta przerwa w kontaktach. Respektowałem taką odpowiedź i czekałem na dalsze wspólne wypady. Natomiast w tym samym okresie - zauważyłem, ze moja żona stała się bardziej "przyklejona do telefonu". Kiedyś nie mieliśmy żadnych tajemnic, żadnych skrywanych spraw. Jawnie podchodziliśmy do tego co robimy. Zauważyłem, że jawnie "ucieka z ekranem telefonu". Chowa go przede mną - tak abym nie widział jego treści. Na moje pytania co czyta czy co przegląda - zawsze zaczynała się denerwować próbując bagatelizować cała sytuację. I tak trwało to przez kilka miesięcy. Mój "kolega" w między czasie też się nie odzywał do mnie. Dziwiło mnie to. Pewnego wieczoru posprzeczałem się z żoną, ze znów siedzi z nosem w telefonie mówiąc, że nie ma czasu dla mnie. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Nie akceptowałem tego, że znów poświęca czas na internet. Byłem na tyle zdenerwowany, że tej nocy postanowiłem zajrzeć do jej telefonu.... Nigdy wcześniej tego nie robiłem, nie kontrolowałem, nie szpiegowałem, ale miałem zadanie ułatwione z racji tego, że sam to wszystko konfigurowałem i ustawiałem. Chciałem się wreszcie dowiedzieć co aż tak pochłania moją żonę. To było pod koniec marca tego roku... I niedługo później pożałowałem tego. Przejrzałem historię przeglądarki, ale tam nic nie było ciekawego. Natomiast zaciekawił mnie messenger. Zauważyłem, że od wielu miesięcy moja żona gorliwie pisze wiadomości z moim kolegą !!! Przejrzałem wszystkie wiadomości - zajęło mi to całą noc, ale była to noc, która zmieniła moje życie. Co się okazało z treści, które przeczytałem: że moja żona wyznała miłość mojemu koledze. Świat mi się załamał. Stałem i patrzyłem w ekran telefonu nie wierząc w to co przeczytałem. Napisała mu wpierw miłosny wiersz, a potem po kilku dniach, już bez kręcenia - wyznała mu miłość. Mój anioł... Z wiadomości dowiedziałem, się, że zakochała się z nim rok temu i że trzymała to w tajemnicy. W tym czasie próbowała się do niego zbliżyć - chciała się z nim spotykać za moimi plecami, oferowała przyniesienie mu własnoręcznie przyrządzone posiłki. Moja żona. Kobieta z którą spędziłem 24 lata. Kobieta dla której wszystko w życiu robiłem. Dla której poświęciłem wszystko. I kiedy myślałem, że już nic gorszego mnie nie spotka - życie pokazało, jak bardzo byłem w błędzie.
Przepraszam za długi wywód - ale dziś miałem czas, aby to napisać. łatwiej wtedy pewne rzeczy zrozumieć. Jutro to dokończę, bo najciekawsze jeszcze nie zostało napisane. Czuje, że muszę się z tego wyspowiadać, a nie miałem komu tego zrobić. Dziś już mogę to zrobić. W pierwszej wolnej chwili napiszę co się u mnie działo od marca tego roku po dzień dzisiejszy...
Pozdrawiam,