Dziewczyny,
Postanowiłem podzielić się na tym forum refleksjami na temat mojego życia, ponieważ w życiu „realnym” nie mam z kim tego uczynić. Czuję taką potrzebę, ponieważ być może któraś z Was wskaże mi błędy, które popełniam / popełniłem. Jeśli ktoś zechce wypowiedzieć własne zdanie – będę wdzięczny.
W chwili obecnej jestem w punkcie swego życia, w którym odnoszę wrażenie, że mógłbym je w zasadzie zakończyć. I to nie jest przemyślenie zbuntowanego nastolatka, niezadowolonego z tego, że rzuciła go dziewczyna. To przemyślenie 45 letniego, żonatego faceta.
Wiem, że w jednym poście nie da się streścić całego swego życia, ale postaram się opisać to, co najważniejsze. Co miało największy wpływ na to, w jakim punkcie się obecnie znalazłem.
Czuję się bardzo samotny. Mimo tego, że mam żonę. Jesteśmy małżeństwem od 14 lat. Nie mamy dzieci. Mamy kompletnie odmienne podejście do życia. Moja żona jest młodsza ode mnie 4 lata. Nie mamy żadnych wspólnych znajomych. Ona ma masę znajomych. Ja nie mam nikogo znajomego. Kompletnie. Już nie mówiąc o przyjaciołach. Oboje sprowadziliśmy się do Łodzi dwa lata po ślubie, tak więc tu mieszkamy od 12 lat. Przez te 12 lat na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje, gdy ktokolwiek nas odwiedził. Nadmienię, że oboje pochodzimy z innych miast. Co skutkuje tym, że moja żona nie posiada w Łodzi rodziny. Z rodziną z odległego od Łodzi o 70 km miasta nie utrzymuje kontaktów. Od jakichś 10 lat nie utrzymujemy ze sobą kontaktów seksualnych. Nie mamy dzieci. Moja żona jest osobą bardzo aktywną, ma zainteresowania poza pracą, jest instruktorką fitness. Ja też miałem kiedyś wiele pasji. Miałem. Kiedyś... Teraz już nie. Interesowałem się lotnictwem, jazdą na rowerze, lubiłem basen, dobry film, dobrą książkę. Pasjami zajmowałem się genealogią mojej rodziny. Lubiłem zwiedzanie, wycieczki. Interesowałem się nowinkami z dziedziny IT, językami obcymi. Teraz nie pozostało z tego kompletnie nic. Słucham jedynie audiobooków nagminnie. Najczęściej kilku tych samych , po raz enty... znając każdy na pamięć. Nie słucham niczego nowego, nie oglądam filmów. Nigdzie nie wychodzę z domu.
Czuję, jak uchodzi ze mnie życie. Mam straszne kompleksy na tle tego, iż nie ukończyłem nigdy żadnych studiów (więc nie posiadam wyuczonego zawodu). To powoduje u mnie straszną frustrację, na wielu poziomach: że w momencie utraty obecnej pracy nie znajdę innej, że zawodzę jako facet, bo zarabiam 3x mniej niż moja żona (często mi to wypomina). Że jestem „gorszy” od innych (w mojej pracy – biuro – wszyscy są po studiach, w rodzinie też). Kilkakrotnie dochodziłem do momemntu pisania pracy licencjackiej i ZAWSZE kończyłem moją edukację na tym etapie: nigdy nie napisałem pracy, mając wszystkie egzaminy zaliczone... Ostatnia proba była w tym roku: wybłągałem u rektora kolejne wznowienie studiów w celu złożenia pracy. I jej nie złożyłem... Zapytacie pewnie: dlaczego?
Mnie samemu jest ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Przyczyna zapewne tkwi we mnie samym. Nie winię za to nikogo, otoczenia, świata... Wydaje mi się, że od wielu lat mam depresję. Mam od wielu lat bardzo pesymistyczne nastawienie do samego siebie, ogólnie do wszystkiego. Nie cierpię swego wyglądu, neguję to w myślach od razu, gdy otoczenie mówi mi, że jestem przystojny. Nie akceptuję samego siebie. Głównie swego charakteru, a raczej jego braku. Błędów, popełnionych w przeszłości. Tego, jaki jestem obecnie. Pierwszą myślą, z jaką budzę się rano, jest:
„Nie mam żadnych przyjaciół”. Nie kocham swej żony. Chciałbym od niej odejść, ale mój pesymizm jest tak wielki, że nie wierzę już w to, że nadal jestem mężczyzną i że jakiejkolwiek innej kobiecie dałbym szczęście. Taki facet, jak ja, nie akceptujący samego siebie, nie da przecież szczęścia nikomu...
Chodziłem w zeszłym roku przez wiele miesięcy na psychoterapię. Sesje odbywały się w obecności dwóch terapeutek, tzw. "podejście eriksonowskie". Dało mi to tyle samo, ile dałoby wylewanie swych frustracji komukolwiek. Czyli nic. Zapewne ja też nie jestem tu bez winy, gdyż nie potrafię zacząć zmian od siebie, od swego podejścia do życia. Nie wiem, co zrobić, by zmiany w swym życiu zacząć od siebie, by odrzucić ten pesymizm i niewiarę we własne sily? By nie dopatrywać się we wszystkim od razu złych stron, szukać dziur w całym i samemu sobie podcinać skrzydła. By pozbyć się uczucia, z którym budzę się codziennie rano: że jestem takim zerem, iż nie mam nikomu kompletnie NIC do zaoferowania własną osobą. Że nie przedstawiam żadnej pozytywnej wartości.
Leczyłem się też u psychiatry (farmakoterapia: Tegretol i Asentra). Niczego to nie dało poza skutkami ubocznym w postaci bardzo suchej skóry i jej łuszczenia, zawrotami głowy i innymi dziwnymi objawami w głowie).
Jestem też bardzo uzależniony od pornografii z kobiecą dominacją. Krótko mówiąc: osiągam podniecenie w sytuacjach bycia poniżanym, wyśmiewanym (np. mojej niepełnosprawności), bitym przez kobietę. Do tego dochodzi fetyszyzm skóry, latexu, kozaków na szpilce itd.. To tkwi we mnie od dawna: zaczęło się już w okresie dojrzewania.
Od jakiegoś czas również bardzo chętnie w sieci obrazy i filmy, pokazujące śmierć (np. samobójstwa) i przemoc. Choć w tym przypadku nie chodzi o zaspokajanie się seksualne. Bardziej o jakiś rodzaj ucieczki od rzeczywistości i „oswajania” mojej psychiki ze śmiercią.
Będę Wam wdzięczny za każdą wypowiedź.