Tyle na tym forum wypowiedzi typu - nie kochasz to bądź uczciwy i odejdź, itp. A czy jest tu chociaż jedna osoba, która tak naprawdę to zrobiła?
Bo ja jestem w trakcie i wiem jak wielka jest cena i ile razy myślę żeby się cofnąć. Do szczęścia mi bardzo daleko. Wręcz myślę, że to już nigdy nie będzie normalne życie i cokolwiek zrobię będzie źle.
Dopóki jesteśmy sami - droga wolna, ale jak już jest dziecko wszystko się zmienia.
Oczywiście - trwanie w związku z poczucia obowiązku, litości i wspólnych zobowiązań jest straszne. Zżera od środka i na dłuższą metę się nie da.
Ale patrzenie jak rozwalamy wszystko, widok cierpiącej żony/męża, która przecież jest dla nas ważnym i bliskim człowiekiem tylko te uczucia to już coś innego niż miłosc do kobiety/mężczyzny, pytania dzieci czy je jeszcze kochamy bo cały świat im się zmienia i nie rozumieją, rozmowy z otoczeniem, zranionymi i rozczarowanymi naszymi krokami rodzicami, załatwianie spraw formalnych. Nie wiem ile trzeba mieć w sobie siły, czy też egoizmu, żeby to przetrwać, nie cofnąć się.
Co innego rozwód gdy nie da się żyć razem, bo druga strona pomimo naszych starań się nie nadaje. Ale czy brak miłości jest wystarczającym powodem? Ja nie wiem, tak zrobiłam, ale konsekwencje tego mnie tak przygniatają, że nie wiem czy warto i teraz ani do przodu nie potrafię iść, ani się cofnąć.
Gdybym była mądrzejsza parę lat temu powiedziałabym:
1. Nie podejmuj decyzji o wspólnym życiu i rodzinie bez pewności, że to jest to czego chcesz, spontanicznie, z głupoty, zbyt szybko. Trzeba się dobrze poznać i świadomie decydować o dalszym kroku. Ja owszem, byłam bardzo zakochana, ale ślub brałam 8 mies po poznaniu się, będąc w 4miesiącu ciąży. Ze wspaniałym, dobrym człowiekiem. Który dalej taki jest, ale czas pokazał, że wiele innych rzeczy nas różni i zakochanie nie przerodziło się w miłość, a początkowa fascynacja fizycznością - po kilku mies uleciała nie pozostawiając nic. Przyjaźń to słaba podstawa do małżeństwa.
2. Nie doprowadź nigdy do punktu, gdy już nie ma miłości. Niewiele trzeba żeby zacząć tworzyć ściany, aż człowiek się budzi przy obcym człowieku.
Autorze wątku, obrzydzające jest tylko dla mnie to, że tyle lat byłeś w stanie prowadzić takie życie. Mają rację Ci, którzy piszą że to czas zabrany rodzinie - czas i energia przekazana jej, powinna być dla dzieci, budowania swojego świata, żony.
Kobieta podjęła decyzję - uszanuj ją i daj jej spokój, niezależnie od tego co zrobisz ze sobą dalej i czy zaczniesz na nowo czy nie.
Za długo tkwiłeś w jakiejś iluzji krzywdząc innych, w tym siebie. Bańka pękła i nie ma co się nad tym roztkliwiać, lepiej zastanowić się czego chcesz dalej.
Że odejście od żony łatwe nie będzie - wiem doskonale. Skoro nie możesz być ze swoją Panią, może warto dać sobie szansę na zapomnienie o niej i może przyjdzie chwila że uczucie do żony wróci? Nie wiem czy to możliwe, na pewno nie dopóki kogoś innego masz w głowie.
A jeśli czujesz że nie dasz rady - odejdź.
Będziesz cierpiał widząc płacz żony i dzieci. Pakując swoje rzeczy i przenosząc się na wynajmowaną norę. Słuchając od rodziny jaki podły jesteś. Słuchając swojej głowy, która mówi że jesteś zerem nie potrafiącym być porzadnym, normalnym, dobrym człowiekiem.
To jest cholernie cholernie trudne.
A może właśnie takiego wstrząsu Ci trzeba, kopa w dopę który pokaże Ci czego chcesz. Siedząc obok jako męczennik z pewnością nic dobrego nie zdziałasz, dla nikogo.
Spróbuj, daj sobie szansę - bez Ewy, która Cię nie chce cokolwiek będzie jeszcze mówić (nie zdecydowała się - to najlepsza odpowiedź). Wyprowadź się, zobacz jak wygląda samotne życie, bez przytulenia dziecka na dobranoc, z rozwalonymi świętami, z pustymi niedzielami.
Nie bądź męczennikiem, tylko przekonaj się, czy życie które teraz kusi smakuje tak jak Ci się wydaje i jest warte tego.
Zbyt długo nie robieś nic.