Witam,
Długo się zbierałam, żeby coś napisać, ale dłużej nie wytrzymam. Przeczytałam sporo historii o toksycznych związkach i wydaje mi się, że albo mam schizofrenię, albo naprawdę żyję w takim związku.
A więc do rzeczy: mam 30 lat, mąż 31, jesteśmy 5 lat po ślubie, nie mamy dzieci. Znamy się praktycznie 11 lat. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Spotkaliśmy się na imprezie u znajomego i tak jakoś wyszło, że zostaliśmy parą. Na początku to jemu zależało, pisał smsy i dążył do spotkań. Po którymś razie mnie wzięło i się zakochałam. Odkąd sięgnę pamięcią, nie byliśmy normalną parą, on dość wcześnie zaczął wymuszać na mnie różne rzeczy nie zważając na to, co czuję i czego tak naprawdę chcę. Z perspektywy czasu widzę, że szukał uległej gąski, która w pewnym sensie mu się podporządkuje. Pytanie, czemu nie zapaliła mi się wtedy czerwona lampka? Nie wiem. Był moim pierwszym chłopakiem, ja jego pierwszą dziewczyną. Nie miałam doświadczenia, jak powinien wyglądać zdrowy związek. Wydaje mi się, że dość istotną rolę odgrywało moje otoczenie: mam 3 siostry, w tym jedną ze zdiagnozowaną schizofrenią, która nasze dzieciństwo i wczesne lata młodości zamieniła w niekończące się awantury i wrzaski, skąd się wzięła moja nadwrażliwość i płaczliwość. Rodzice tworzą normalne małżeństwo, chociaż od dawna są zmęczeni siostrą, która na szczęście nie mieszka już w domu rodzinnym. O jedno mam tylko żal do mamy - że bezwiednie wbiła mi do głowy przeświadczenie, że prędzej czy później trzeba znaleźć faceta. Jej ulubiona opowieść to taka, że wyjechała z niewielkiej miejscowości na studia i tam z czasem poznała mojego tatę i że gdyby wróciła do rodzinnej miejscowości zaraz po studiach, pewnie by została starą panną. Poza tym to dobra kobieta, o nic pretensji do niej mieć nie mogę. Jak byłam nastolatką, spotkania z bliższą i dalszą rodziną nie obyły się chyba nigdy bez nieśmiertelnego pytania "masz już chłopaka?". Wstyd mi było przyznać, że nie miałam. Byłam nieśmiała i zakompleksiona, ale dobrze się uczyłam. Mimo, że nie jestem najstarsza z rodzeństwa, nieoficjalnie pełniłam taką rolę. Wstyd mi było, że nie mam z kim iść na studniówkę. Aż trafiłam na mojego przyszłego męża, który się mną "zainteresował".
Po maturze wyrwałam się na studia do miasta, w którym pracował mój przyszły mąż. W pierwszych latach chciałam się wyszaleć z ludźmi ze studiów. Mój przyszły mąż co jakiś czas miał z tym jakiś problem. Dla mnie to były absurdalne rzeczy, których nie pojmowałam. Co jakiś czas awantury i mój płacz. Nie rozumiałam, czemu tak się dzieje, czemu i o co znowu się kłócimy. Później nastawały okresy "miodowych miesięcy" i niewygodne rzeczy wypierałam z pamięci. Spędzaliśmy czas razem, jeździliśmy razem na wakacje i znaliśmy swoje rodziny, chociaż miał jakiś problem z moimi rodzicami, którzy po przejściach z siostrą - schizofreniczką muchy by nie skrzywdzili. Po 2 latach nie dawał mi spokoju psychicznego ze wspólnym zamieszkaniem, jak to wtedy powiedział, "tak będzie dla niego lepiej". Znowu mi się paliła czerwona lampka i znowu ją zignorowałam. Zamieszkaliśmy razem. I znowu okresy "miodowych miesięcy" przeplatane co jakiś czas absurdalnymi kłótniami. Zawsze miał z czymś problem, a ja nie rozumiałam, dlaczego on robi z tego awantury. Często płakałam, zdarzały się takie sytuacje, że wsiadałam do miejskiego autobusu i jeździłam od pętli do pętli, byle się tylko uspokoić i z nim nie przebywać. Oczywiście trwaliśmy dalej w naszym chorym związku, aż skończyłam studia i podjęłam chyba najgorszą decyzję w swoim życiu - tyle już ze sobą chodzimy, więc powinniśmy się pobrać. Moja głupota i presja otoczenia (prawie wszyscy dookoła zaręczali się i brali śluby + raz po raz nieśmiałe pytania mojej mamy) zrobiły swoje. Boże, gdzie się wtedy podział mój instynkt samozachowawczy???
Przygotowania do ślubu do normalnych nie należały i tym razem winę zwaliłam na jego stresującą pracę. On chciał ze mną być, chciał nawet ślubu, ale bez tego cyrku obok. Ja go wręcz zmusiłam do wesela, którego chciałam. Tak, wiem, dwójka bachorów, w dużej części moja wina. Regularnie przed ślubem urządzał mi akcje i piłował mózg, że zaproszenia nie wysłane, że sala za mała, że niczym się nie przejmuję, że zostawiam wszystko na ostatnią chwilę, że przejmuje się tylko on i jego matka, która go nakręcała. Po ślubie, który zasponsorowali nam rodzice, odetchnęłam z ulgą, że zaczynamy nowe życie i że będzie tylko lepiej. Wierzyć mi się nie chce, że byłam aż tak głupia.
Po ślubie częstotliwość awantur coraz bardziej się nasilała. On miał dość swojej pracy, ale nie robił absolutnie nic, żeby ją zmienić. Ja miałam problem ze znalezieniem pracy. On nie mógł i do tej pory nie może przeboleć, że nie mamy własnego mieszkania, tylko wieczny wynajem. Teściowie co roku na wigilię życzą nam "w końcu własnego mieszkania". Na początku się śmiałam, później się wkurzałam, teraz już to po mnie spływa. Kiedy ja znalazłam w końcu pracę, on się do końca wypalił w swojej i czekał tylko, aż ja zaaprobuję jego decyzję o zwolnieniu się. Napisałam mu wypowiedzenie i ciężar utrzymania spadł na mnie i na moją mamę, która odpalała mi często jakąś kasę. Odezwał się we mnie instynkt Matki Teresy i stwierdziłam, że wystąpię o dofinansowanie na własną firmę, którą założę na siebie, ale pracę będzie miał on. Mąż od razu stwierdził, że to się nie uda i tak długo podcinał mi skrzydła i nie wierzył, dopóki nie zobaczył na koncie przelewu na kilkadziesiąt tysięcy. Byłam wtedy pewna, że zaczynamy od nowa i że będzie lepiej. Moja kolejna, niewybaczalna głupota.
Firma jako tako się rozkręciła i można by się z niej utrzymać i z mojej pensji, gdyby... No właśnie i dochodzimy do sedna, jak wygląda mój dzień i czemu właściwie tu się znalazłam. Zakładając firmę myślałam, że to głównie jego stanowisko pracy, a ja będę tylko pomagać w formalnościach. Nic z tego. Kontakt z klientami, organizowanie zleceń, robienie kilometrówki oraz asystowanie przy zleceniach (bez przerwy mamy kontakt z klientami) nie przerosło by mnie, gdybym usłyszała chociaż zwyczajne "dziękuję". Słowa uznania za mój wkład słyszę tylko przy obcych, którzy mówią, że fajnie jest mieć taką żonę, która zawsze pomoże. On wtedy mówi, że rzeczywiście, sam nie dałby rady. W weekend robi(my) zlecenia, w tygodniu obrabia materiał. Budzę się o 6, na 8 do pracy, której nienawidzę a której nie mogę rzucić, o 17 jestem z powrotem w domu. Mąż zazwyczaj wtedy śpi, bo pracował w nocy, ja siadam do komputera i przez 2-3 godziny i przygotowuję mu kolejny materiał do obróbki. Standardem są już opóźnienia w oddawaniu zleceń i pospieszanie przez klientów. Oczywiście to ja jestem na pierwszej linii ognia i ja dyplomatycznie jak tylko mogę załatwiam sprawę. Mąż regularnie ma ataki paniki, strach przed ludźmi i inne napady lęku, przez które potrafi przespać 2 dni pod rząd, podczas gdy opóźnienia się piętrzą. Do pewnego momentu pomagałam mu jak tylko mogłam, ale czuję, że wypaliłam się bezpowrotnie. Mam dość. Ponad 2 lata temu poszłam do psychiatry (mąż nie ma zamiaru iść do lekarza), teraz leczę się na nerwicę lękową i stany depresyjne. Jestem zmęczona, sfrustrowana, trzęsą mi się ręce, ściska mi klatkę piersiową, mam refluks żołądka itd. Pomagają mi leki. Wsparcia w mężu nie mam. On ma wizję, że to ja mam go wspierać, często według niego robię to niewystarczająco. Wiem już, że to manipulacja, ale za późno to odkryłam. Czuję do niego niechęć i doceniam jak spędzam czas bez niego. Regularnie robi mi awantury, że swoim olewaniem klientów (przygotowania do ślubu też "olewałam") dążę do rozpiep*** firmy. Nie ma dnia, żebym nie słyszała k**** i ja pier****. Nasza najdłuższa awantura trwała 3 godziny (bez przerwy), gdzie po jednym z najbardziej stresujących zleceń niepowodzeniem obarczył mnie. Gdybym mu wystarczająco pomogła, on by się do tego przygotował, wszystko to moja wina itd. itp. Generalnie wszystko to moja wina. Zaznaczę tylko, że stałe opłaty, rachunki, ZUS i inne zobowiązania ponoszę ja (mama już mi nie pomaga). Jak mąż się w końcu wywiąże ze zlecenia, wtedy wpływa jakaś kasa. A i tak wiecznie jej nie ma.
No i jego obsesja - własne mieszkanie. On ma żal, że podczas gdy wszyscy studiowali, on "zapier***" a i tak nic z tego nie ma. Żałuję, że założyłam tę firmę, może wcześniej bym uzmysłowiła sobie pewne rzeczy. Mąż nie jest zaradny, jak nim nie pokieruję, to nie zrobi. Na porządku dziennym są jego teksty w stylu, że "on nie widzi swojej przyszłości w czarnych barwach, on jej nie widzi w ogóle", że jest traktowany jak g****, że po co ma o siebie dbać, skoro i tak nie dożyje nawet 50 - tki. Strasznie mnie to kiedyś denerwowało, teraz już nie. Nie zależy mi. Nie rusza mnie już, jak niszczy siebie pijąc za często piwo i opycha się słodyczami bez opamiętania, przez co tyje. Jeden z jego czołowych zarzutów wobec mnie jest taki, że zawsze muszę postawić na swoim (co bym nie powiedziała, odpowiednio po swojemu to zinterpretuje). Przestałam się do niego odzywać i to na razie najlepiej nam wychodzi. Nasz wspólny temat, na który musimy rozmawiać, to firma.
Wiem, że muszę iść do psychologa; wiem, że go nie zmienię i nie uszczęśliwię; wiem, że nie warto bawić się w Matkę Teresę; wiem, że powinnam go zostawić (dla mojego i jego dobra); wiem, że moja psychika jest spustoszona. Mam dość życia w hipokryzji i udawania, że wszystko jest ok.
Problem w tym, że już na nic nie mam siły. Nie wiem, czego oczekuję po tym poście. Musiałam to z siebie wywalić, chociaż wiele rzeczy tutaj nie opisałam.
Proszę o jakieś słowo na pokrzepienie...