Witajcie, moi drodzy.
Trochę speszona się czuję poruszając tak osobisty temat na forum, gdzie w dodatku już nie czuję się w pełni anonimowa (no, cóż, jak się samotnie mieszka, to forum potrafi wciągnąć i wiele razy już zabrałam na nim głos).
Może niektórzy z Was już wiedzą, że wybrałam życie w pojedynkę, że z całej mocy skupiłam się na tym, aby to nie było życie pozbawione radości i naznaczone wyczekiwaniem upragnionego księcia, który je odmieni. Udaje mi się, naprawdę. Jednak przecież jestem zwykłym człowiekiem, kobietą i jeśli los mi ześle "tego" człowieka, nie chciałabym go przegapić ani odtrącić. A groźba odtrącenia jest duża.
Żeby nakreślić swój problem, muszę "przelecieć" niemal całe swoje życie. Wybaczcie gadule.
Urodziłam się bardzo chora i przez cale życie byłam innym dzieckiem, inną dziewczyną, inną kobietą. Mojej niepełnosprawności niemal nie widać w wyglądzie, niektórzy zupełnie się nie orientują. Jednak byłam zawsze mniej zręczna od rówieśników, zawsze w tyle, najgorsza z W-F-u itd. Z powodu przeprowadzek moich rodziców często zmieniałam szkoły. Trudno było mi się przystosować do nowych warunków, nowych dzieci. Często bywałam kozłem ofiarnym, poszturchiwanym, bitym i wyśmiewanym. Wskutek tego zaczęłam stopniowo odsuwać się od rówieśników, wycofywać w swój świat. Czytałam mnóstwo książek, spędzałam czas na samotnych spacerach i bujaniu w obłokach. Gdy zaczęły się randki i dyskoteki odmawiałam namawiającym mnie na wspólne wyjścia koleżankom. Z powodu niepełnosprawności nie potrafię dobrze tańczyć (chwieję się i przewracam wskutek kłopotów z równowagą), bałam się i wstydziłam.
Chłopców unikałam jak ognia. Bałam się ich, traktowałam jak wrogów, agresywnie i złośliwie. Doznałam od nich przemocy, również seksualnej. To całe nastolatkowe obmacywanie, rozbieranie dziewczyn w szatni... nie ja jedna, ale może byłam wrażliwsza, a może po prostu za dużo się uzbierało negatywnych przeżyć.
Byłam strasznie "w tyle" za rówieśnikami. Domatorka, dla której nie istniało szalone licealne życie towarzyskie. Oczywiście miałam koleżanki, nie byłam zupełnie sama, ale w dużej mierze pozostawałam outsiderem. Krytykowała mnie też najbliższa rodzina, mój ojciec denerwował się, że ma taką "dziwną" córkę. A ja o wielu swoich rozterkach wstydziłam się z rodzicami rozmawiać.
Stopniowo zaczęło do mnie docierać, że coś ze mną nie tak, zaczęłam tęsknić do normalnego, fajnego życia. Próbowałam wyjść ze swojej skorupy, ale nie potrafiłam. Po wybojach szłam do przodu, małymi kroczkami wychodziłam z tego swojego świata. Było bardzo trudno. Spotykałam ludzi, którzy mnie ośmieszali i pomniejszali moją wartość. Aczkolwiek odniosłam też parę małych zwycięstw. Przy tym wszystkim chcę zaznaczyć, że nie tylko zło mnie spotykało, bo przecież niejedna osoba pomogła mi wiarą we mnie, niejedna z czasem przekonywała się, że jestem w porządku i doceniała. Może gdyby nie one, nie byłabym dziś tym, kim jestem (a jestem, nie chwaląc się, całkiem do rzeczy )
W skrócie tyle - teraz ciąg dalszy.
Gdy miałam 19 lat, wyjechałam z rodzeństwem na wakacje. Rodzeństwo mam bardzo towarzyskie, w tamtych szalonych latach także dość mocno rozrywkowe. Choć są ode mnie młodsi (co rok prorok), byli znacznie bardziej obyci towarzysko i doświadczeni.
Pierwszy raz w życiu upiłam się wtedy winem - chciałam sprawdzić, jak to jest. Potem rodzeństwo ruszyło w miasteczko, mnie zostawiając na kwaterze. Obawiali się, że narobię głupstw. Zażartowałam wtedy, żeby mi sprowadzili na chatę jakiegoś faceta. Myślę, ze naprawdę chciałam wreszcie przeżyć coś, czego doświadczają inni. Nigdy wcześniej nie miałam żadnego chłopaka. Bałam się ich i zupełnie nie umiałam się odnaleźć w ich towarzystwie.
Rodzeństwo wróciło z kilkoma nowo poznanymi chłopakami. Jeden miał zabawną koszulkę z napisami, które zaczęłam czytać, pokładając się ze śmiechu. Trzymałam go z tyłu za ramiona i wołałam: "Nie ruszaj się!", deklamując głośno treść koszulki.
No a potem... wspólny spacer, gwiazdy, żaby nad wodą. Ajajajaj!... Ja cały czas jeszcze pod wpływem "procentów", więc odważna i wyluzowana, a że z natury w ogóle jestem spontaniczna, to cóż... spodobałam się.
Nocowali w naszym domku. Cała reszta w jednym pokoju na zsuniętych łóżkach i w ubraniach, a ja z nim na wersalce w drugim pokoju...
Na tzw. całość nie poszliśmy, jednak zaprotestowałam, ale działo się sporo, poszły w ruch ręce, widzieliśmy się bez ubrania...
Muszę przyznać, że było to baaardzo przyjemne, ale to, co czułam po powrocie z tych wakacji... Nienawiść do siebie, żal. On oczywiście nie napisał do mnie jak obiecał. Długo nie mogłam sobie wybaczyć. Byłam naiwną, idealistyczną dziewczyną. Wierzyłam, że do łóżka idzie się po długim etapie "chodzenia". Pozowałam na taką, która w głowie ma więcej niż dyskoteki i chłopaki, a tu co? Wymyślałam sobie od lafirynd. Nie spodziewałam się, że TO może być tak łatwe i pozbawione czegoś głębszego.
Potoczyło się dalsze życie. Ja wciąż sama, ale pomalutku wychodziłam do ludzi, stałam się bardziej towarzyska, Byłam lubiana, ale z mężczyznami wciąż na dystans.
W tamtych latach dotarł do naszego miasteczka internet. Pamiętam, jak spodobała mi się możliwość "trenowania" rozmów, otwartości, walki z nieśmiałością. Okazało się, że potrafię porozmawiać i zaciekawić. Zaczęłam umawiać się na randki. Nic z nich nie wychodziło, pierwsze spotkania były ostatnimi, ale te spotkania pomagały mi "oswajać temat".
W taki sposób, będąc już blisko trzydziestki, poznałam mojego męża.
Cieszyłam się, że znajomość trwa, że się rozwija. Do dziś bardzo doceniam jego cierpliwość, to że nie wywierał na mnie presji. Pierwsza cmoknęłam go w policzek (on był nieśmiały), a potem, powoli "poszło".
Byłam "zielona" i bardzo się tego wstydziłam. Mąż cierpliwie uczył nawet głupiego całowania. Doceniam do dziś wyrozumiałość, cierpliwość i delikatność.
Tylko niestety... po pewnym czasie odczułam, że się blokuję, że chcę uciekać, że mój wtedy jeszcze chłopak... "to nie jest to". Zaczęłam odczuwać wahania i opory. Poznając go lepiej, doszłam do wniosku, że nie o takim facecie marzyłam. On był poczciwy (jeszcze wtedy tak), ale taki prosty (nawet od koleżanek słyszałam, że intelektualnie jest daleko za mną), taki zachowawczy i poprawny. Po prostu nie mój typ. Bardzo do mnie przylgnął, wręcz osaczał swoją miłością, chciał ze mną spędzać każdą chwilę, a ja jestem niezależną osobą, która potrzebuje pobyć sama, potrzebuje bez niego wyskoczyć do koleżanki i czułam się jak w klatce. On też był po przejściach, również chory i wielokrotnie z tego powodu odrzucony. Bałam się go skrzywdzić i miotałam się okropnie.
Czułam coraz bardziej, ze się męczę. Straciłam radość z tego związku. Wreszcie podjęłam decyzję, że to koniec. Wtedy nastąpiła tzw. scena. Łzy, prośby, groźby. Uległam, bo najwidoczniej nie byłam do końca gotowa na zakończenie tej znajomości.
Potem była nadzieja na przemian z nienawiścią. Przyznaję uczciwie: byłam dla niego wredna w nadziei, że będzie w końcu miał tego dość i da mi spokój. Jednak był uparty.
Zaszłam w ciążę, wcale się przed nią mocno nie wzbraniałam, marzyłam o dziecku. Marzyłam o tym, co tak długo wydawało mi się dostępne tylko dla innych. Do dziś syn jest dla mnie cudem i najcenniejszym darem. Wzięliśmy ślub i pomimo wszystko był to bardzo szczęśliwy dzień.
Chciałam, naprawdę chciałam dołożyć starań o ten związek, o to małżeństwo, a jednak działo się między nami coraz gorzej. Z męża wylazły cechy dla mnie nie do zaakceptowania. Doszły konflikty z teściami, oskarżenia pod adresem mojej rodziny, wytykanie mi, że nic nie miałam, że nie jestem u siebie. Nie byłam święta, na wiele spraw bywałam przewrażliwiona, wybuchowa, ale mąż stosował coraz podlejsze "zagrania". W końcu zdecydowałam się zakończyć ten układ. Mam za tę odwagę wiele szacunku do siebie.
Zanim przejdę do ciągu dalszego, wspomnę o... seksie: nie układało nam się. Nasze doświadczenie było niewielkie, liczyliśmy na to, że się dotrzemy, nauczymy się siebie. Nie mogę naszego pożycia ocenić wyłącznie negatywnie, ale rzadko byłam usatysfakcjonowana. Mężowskie pieszczoty były szorstkie i skąpe, czułam się jak poletko doświadczalne, a nie kochana i darzona czułością kobieta. Często sprawiał mi po prostu ból i choć mu o tym mówiłam, powtarzał to. Nie czekał aż się "rozkręcę", tylko oczekiwał moich pieszczot. To była harówka, a nie seks! Czułam się tym zmęczona, czułam się potrzebna tylko do łóżka, bo poza nim nie okazywał mi uczuć, potrafił mnie odpędzić, gdy podchodziłam się przytulić. Z czasem straciłam zupełnie ochotę na zbliżenia. Uciekałam w sen, zmęczenie (naprawdę je czułam!), zasypiałam niby przypadkiem z dzieckiem.
Odeszłam z wielką ulgą i euforią. Wszyscy mówili, że odżyłam, że jestem teraz atrakcyjniejsza.
Nie szukałam nikogo na miejsce męża, szalałam z radości, że jestem wolna.
Pominę wątki poboczne, nie są tu istotne. Po wielu perypetiach mam jako tako poukładane życie, zwykłe troski i radości. Obiecałam sobie solennie, że nie będę "łatać" samotności nowym związkiem, że już nigdy nie wdepnę pochopnie w jakiś układ. Czytałam porady psychologów na temat podniesienia poczucia własnej wartości, pokochania siebie. Skutecznie wprowadzałam je w życie. Bardzo zwracam uwagę na moje emocje, na to, co chcą mi powiedzieć.
A mówią mi rzeczy ciekawe.
Od czasu do czasu z kimś się spotykam, bo przecież nie zamierzam spędzić reszty życia w izolacji. Czuję, że fajnie byłoby z kimś być... i tu zaczynają się tzw. schody.
Chyba jest we mnie duża bariera. Owszem, pomaga mi ona eliminować poszukiwaczy wrażeń i przelotnych przygód, więc ją doceniam. Bywa jednak, że chętnie dałabym komuś szansę i wtedy sprawa się komplikuje.
Obawiam się nieopatrznie w coś "wdepnąć". Obawiam się szybkiego tempa. Bardzo potrzebuję powoli poprzyglądać się relacji i swoim emocjom, upewnić się, czego chcę. Chcę małych kroczków, delikatnych podchodów, oswajania, a życie i choćby nawet forum Netkobiet pokazuje mi, że jestem co najmniej nietypowym osobnikiem. Kilka razy spotkały mnie na Badoo (czasem tam zaglądam) ironiczne uwagi: "czekaj do śmierci", "nie możemy zachowywać się jak 16-latkowie". To boli, wpędza w kompleksy i podkopuje zaufanie do siebie.
Pisałam swego czasu o spotkaniu z kimś, kto mi się spodobał, ale przekroczył moją strefę komfortu, przytulając i trzymając za rękę na spacerze, choć widzieliśmy się pierwszy raz w życiu (a spotkania nie poprzedził etap "zapoznawczy", dłuższe pisanie). Doszłam do wniosku, że nie stało się nic wielkiego i na drugim spotkaniu (takowe zasugerował) spokojnie o tym powiem. Jednak do drugiego spotkania nie doszło, wobec czego stwierdziłam: "no, trudno". Jakiś czas potem zetknął nas los, umówiliśmy się, były jakieś nagabywania o buziaka itd. Napisałam, że dla mnie na pewne rzeczy jest za wcześnie. Mimo to zaproponował spotkanie... i umilkł, do spotkania nie doszło, bo nie ustaliliśmy szczegółów. To już mnie zabolało, ale przebolałam.
W ostatnich dniach znowu się spotkaliśmy przypadkiem w internetowej przestrzeni. Znowu propozycja spotkania. Tym razem chłodniej, ale jednak oświadczyłam, że nie mam nic przeciwko temu. Zadawał pytania, czy dam mu buziaka, czy znowu będę uciekać. Wyjaśniłam: "Byłeś zupełnie obcym człowiekiem". Nagabywał, co będziemy robić, jak długo będzie trwało nasze spotkanie. Mam wrażenie, że badał grunt, ale być może się mylę. Dałam do zrozumienia, że nie przewiduję wielkich ekscesów, chcę się spotkać w jakiejś knajpce, pogadać... ot, po prostu.
Na tym stanęło. Nie minęło wiele czasu, gdy dostałam wiadomość, że on przemyślał sobie wszystko i nie przyjedzie. Sms urywał się w połowie, więc nie zrozumiałam dalszego ciągu. Poprosiłam o wyjaśnienie, ale się nie doczekałam. Wściekłam się już wtedy i wyrąbałam, że jeśli ma mnie znowu robić w konia i wystawiać do wiatru, niech więcej się do mnie nie odzywa. Że nie obiecam mu dzikiego seksu i pocałunków do rana, tylko po to, by wyświadczył mi łaskę spotykania się. Jednak trochę żal, bo na tym pierwszym spotkaniu mimo całego mojego zdystansowania coś między nami zaiskrzyło. Sam to przyznał.
Tylko, kurczę... ja po swoich przejściach już nie ufam iskrom. Uważam, że co nagle to po diable. Nie chcę już nigdy niczego zrobić bez przekonania i wbrew sobie. Przyjemnie mi było wtedy być przytulaną, ale jednocześnie niezręcznie, obco. Wolałabym to zostawić na kolejne spotkania. Naprawdę, ale to naprawdę nie chodzi mi tu o udawanie "cnotliwej Zuzanny", lecz o mój komfort psychiczny. Źle znoszę też zbyt intymne pytania, seksualne podteksty, bo w tej sferze nie czuję się mocna, nie zebrałam pozytywnych doświadczeń. Nie znaczy to, że nie można ze mną o tym porozmawiać, że rumienię się na byle żarcik, o nie. Znajomi dobrze wiedzą, że znam sporo "świńskich" kawałów Ale zdecydowanie trzeba mi czasu, bym poczuła się swobodnie i pokazała, na co mnie stać..
Dlaczego ci, których spotykałam, nie rozumieją, że bliskość można budować bardzo subtelnie, tylko istnieje dla nich wszystko albo nic? Również Netkobiety z ironią piszą o "harcerzykach", którzy na pierwszej randce ich nie dotykają, nie przytulają itd. A przecież można dotyk stopniować i eskalować. Cmoknąć w policzek, dotknąć ramienia, niby przypadkiem musnąć dłoń. Można zacząć spotkania od rozmów na tematy neutralne i stopniowo przechodzić do osobistych. Tego bym chciała, a mam wrażenie, że pragnę jakichś nierealnych bajek.
Czy mam wygórowane potrzeby? Czy jestem skończonym, opóźnionym w rozwoju cudakiem? A może po prostu zabrakło sprzyjających zbiegów okoliczności?
Jak komunikować Wam, panowie swoje potrzeby w relacji? Czy taki dziwoląg jak ja w ogóle ma szanse na szczęśliwy związek?
1 2016-09-20 16:24:06 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-20 17:08:15)
to przykre co mówisz ale masz szansę naprawdę nie szukaj niczego na siłę
znajdzie cię ale bądź otwarta na innych ludzi zwłaszcza facetów
przyda ci sie sztuka podrywania
Sztuka podrywania? Oj, nie mam ochoty na ten cyrk z trzepotaniem rzęsami itp. Wolę naturalność.
4 2016-09-20 20:34:30 Ostatnio edytowany przez tomekk_33 (2016-09-20 20:37:11)
Wcale nie jesteś cudakiem, chociaż z drugiej strony: cóż złego jest w byciu trochę cudakiem? Mnie też pewnie wiele osób określiłoby takim epitetem, bo podobnie jak Ty lubię jak coś się dzieje powoli, swoim tempem, swobodnie, jak sobie tak płynie. A ten cały podryw, te gierki męczą mnie i nudzą potwornie. Dla mnie to błazenada. A wymuszanie czegoś na kobiecie, np pocałunku albo seksu to desperacja, brak szacunku do samego siebie. Być może spotkasz kogoś, kiedyś, kto uszanuje Twoją "cudaczność", bo sam będzie "cudaczny". Są takie osobniki. A tak w ogóle, to piegowaci i cudaczni górą! ;-)
No i takich słów mi trzeba. Dzięki. Czuję i wierzę, że trzeba się "trzymać swoich chmur", ale wątpliwości czasem dopadają i to jeszcze jak. Cudaki mają czasem pod górkę.
6 2016-09-20 21:47:33 Ostatnio edytowany przez tomekk_33 (2016-09-20 21:48:32)
No i takich słów mi trzeba. Dzięki. Czuję i wierzę, że trzeba się "trzymać swoich chmur", ale wątpliwości czasem dopadają i to jeszcze jak. Cudaki mają czasem pod górkę.
Czasami mamy pod górkę, to prawda, ale czy lepiej byłoby nam zmuszać się i naszą "cudaczność" zdusić, żeby się dopasować do "nie-cudaków"? Nie. Tylko zdechłe ryby płyną z prądem ;-).
Tylko zastanawiam się, czy aż takie z nas ewenementy. Właśnie przed chwilą rozmawiałam ze znajomym, który opowiadał o pewnej swojej koleżance, jaka to ona konkretna, odważna i nie udaje, że się boi czy nie chce... Spytałam, dlaczego myśli, że kobiety kłamią, mówiąc nie. Te stereotypy...
Chyba w nie najlepszym miejscu ten wątek zamieściłam. Liczyłam, że mnie ktoś podniesie na duchu, wskaże ewentualne błędy w myśleniu, może coś podpowie.
Cóż... Poczekam...
Jestem chwilami ogromnie sfrustrowana tą swoją odmiennością.
9 2016-09-20 23:15:02 Ostatnio edytowany przez Wielokropek (2016-09-20 23:15:46)
Powiadasz, że jesteś odmienna od innych, że jesteś dziwolągiem. Hm... . Przeczytałam Twe posty (nie tylko w tym wątku) i, wybacz, nie zauważyłam niczego, co świadczyłoby o Twej odmienności. Stąd pytanie. Dlaczego pokonujesz podziału na 'ja' i 'wszyscy pozostali'? Do czego tego używasz? Co zyskujesz dzięki temu?
Gdybyś tylko rozejrzała się wokół, gdybyś zaczęła patrzeć na innych przychylnym wzrokiem, zobaczyłabyś sporo osób podobnych Tobie, z podobnym sposobem myślenia.
Skąd pomysł, że nie jestem przychylna innym?
11 2016-09-20 23:37:10 Ostatnio edytowany przez Wielokropek (2016-09-20 23:39:26)
Ciekawe, że z całego posta zareagowałaś na to jedno sformułowanie. Ale już tłumaczę. Owo 'spojrzenie przychylnym okiem' to nic innego, jak szukanie podobieństw nie zaś różnic, to szukanie tego, co łączy, nie co dzieli, to wypatrywanie przyjaznych (lub obojętnych) nie zaś wrogich osób. Skąd mój pomysł? Z Twych postów, w których grodzisz się od innych.
Możesz wyjaśnić, w jaki sposób się grodzę? Nie bardzo to rozumiem.
Tytuł wątku "Taki dziwoląg jak ja" oraz ten epitet w treści posta.
Uwagi o tym, że jesteś odmienna od osób wokół Ciebie.
Pytanie o to, czy jesteś cudakiem i opóźnioną w rozwoju.
Wspomnienie o dużej barierze w sobie.
No cóż... Nazbierało się tego. Przez całe lata, bojąc się odrzucenia nie wchodziłam w relacje damsko-męskie. Potem wlazłam w toksyczną. Teraz, gdy próbuję znowu wkroczyć w ten świat, czuję się jak istota nie z tej planety. Zaistniałam na portalu towarzyskim i niestety trafiałam tam nie najlepiej. M. wydawał się do rzeczy, w dodatku wyraźnie się mną zainteresował, a jednak i on odpuścił, bo nie odwzajemniałam jego gestów. A ja do niczego nie chcę się zmuszać, nawet dla kogoś, komu jestem przychylna. Obserwuję zupełnie odmienne od moich postawy kobiet i mocno się zastanawiam nad swoją przystawalnością do rzeczywistości. Co tu kryć, ostatni zawód trochę mnie zabolał.
Inności doświadczam przez całe swoje życie. To bolało. Dziś już umiem czerpać z niej satysfakcję, mam też jak najbardziej udane relacje z przyjaciółmi i znajomymi. Tylko miłość i związki chyba nie dla mnie. Chyba coś gdzieś robię źle.
16 2016-09-21 00:17:01 Ostatnio edytowany przez Wielokropek (2016-09-21 00:21:30)
I Ty pytasz mnie o to, w jaki sposób budujesz mur?
Obserwuję kobiety (mężczyzn także) i widzę takie, które wiedzą czego chcą, na czym im zależy, co jest dla nich ważne. Widzę mądre kobiety, które znają swą wartość, które siebie szanują i lubią. Widzę też kobiety, które szybko decydują się na bliskie relacje i nie zmniejsz to ani ich godności, ani poczucia wartości, ani szacunku do siebie.
Lęk przed odrzuceniem jest typowym, baaaaardzo często spotykanym; chyba nie znam takiej osoby, która by jego nie znała. Tylko, jedne osoby budują swemu lękowi ołtarz i swe życie jemu podporządkują, używając go jak tarczy, inne zaś biorą go pod rękę i podejmują różne decyzje mimo lęku. Te drugie czasem zostaną odrzucone. Czasem. Te drugie nie zostaną odrzucona nigdy, ale też nie doświadczą bliskości.
Edycja:
Napisałaś kolejny post, a ja na pytania w nim zawarte odpisałam powyżej. Tak. Wiem. Jestem wiedźmą.
17 2016-09-21 07:38:50 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-21 07:56:05)
Pewnie buduję, ale jak to zmienić szanując jednocześnie swoje granice? Wiem, że od brania za rękę do molestowania seksualnego droga jeszcze daleka, nie chcę stwarzać absurdalnych sytuacji, ale dla mnie to już jakiś sygnał bliskości, a tej jeszcze nie czułam. Na razie było zaciekawienie i sympatia. Chętnie spotkałabym się drugi raz i wtedy kto wie... Byłabym pewnie ciut śmielsza. Ale spoufalać się z kimś całkowicie obcym - nie, nie, nie. Późniejszym nagabywaniem o buziaka też poczułam się osaczona. Czy nie można się spotykać i pozwolić, by wszystko rozwijało się samo? Naturalnie, spontanicznie i spokojnie. Czy to aż takie nierealne?
Nie mówię nie dotykowi. Jak najbardziej wyrażajmy swoje uczucia. Ale można to zrobić bardzo delikatnie, nie prowadzać się za rękę po mieście (tylko na razie, bo przecież uwielbiam to), ale złapać na chwilę dłoń, po ramieniu pogłaskać, nawet objąć na chwilę i puścić, zanim zdążę się speszyć. Zauważyć, że ona się odsuwa i trochę przystopować. Dostrzec, że ona jednak się uśmiecha i patrzy z zainteresowaniem, chętnie rozmawia, a więc nie odrzuca tej znajomości.
No, czy, kurczę, mam sobie instrukcję obsługi na czole wypisać?
(...) Wiem, że od brania za rękę do molestowania seksualnego droga jeszcze daleka, nie chcę stwarzać absurdalnych sytuacji, ale dla mnie to już jakiś sygnał bliskości, a tej jeszcze nie czułam. (...)
Mam kiepską wyobraźnię. Kiepską, bo do głowy by mi nie przyszło zestawienie trzymania się za rękę z molestowaniem seksualnym. Tobie jednak przyszło.
Granice. Ciekawy temat. Ważnym jest cel ich stawiania. Twierdzenie, by ich nie przekraczać i dbać o to podoba mi się. Jednak coś mnie w tej wypowiedzi uwierało. Czasem osoba tych granic strzegąca wystawia zasieki z drutu kolczastego i broń ciężkiego kalibru i jest gotowa do uruchomienia serii pocisków. Czasem granice ustawione są tak blisko, że zachowanie osoby to nic innego jak jeden krzyk "Odejdź!', "Nie zbliżaj się!" - i nie myślę to o przekraczaniu granic fizycznych. To reakcja na myśl, że być może do bliskiej relacji (i znowu nie myślę o seksie) dojdzie. Wtedy, ze strachu, wysyłany jest komunikat jasny i wyraźny "Spadaj!". Konia z rzędem temu, kto zdecyduje się na rolę terapeuty - nie ten czas i nie to miejsce (terapię prowadzi w gabinecie wykwalifikowany psychoterapeuta). I to jest paradoks, bo zwykle zachowują się tak osoby, które marzą o bliskim kontakcie.
19 2016-09-21 10:37:13 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-21 10:38:28)
A czy Ty czasem, Wielokropku, psychologiem nie jesteś? Zauważam wyraźne zacięcie. Te pytanie i bardzo celne łapanie za słowa. Byłam swego czasu u psychologa, próbując ratować małżeństwo, więc wiem, jak to wygląda. Sporo się zresztą wtedy nauczyłam, ale jak widać, jeszcze za mało.
Psychoterapia jest droga, a na NFZ - prędzej się śmierci doczekam. Szkoda, bo chętnie bym skorzystała. Mam szansę na forum otrzymać namiastkę
Wracając do "naszych baranów" - czuję, że mam spory problem, ale jakoś nie umiem go rozgryźć. Moje kontakty z mężczyznami są dużo lepsze niż dawniej (dawniej po prostu ich nie było, zupełny unik), ale gdzieś jest coś, co mnie hamuje i jak obie stwierdziłyśmy, uniemożliwia nawet tę bliskość, na którą miałabym ochotę. Tylko ja tę bliskość chcę budować powoli!!! Czy mam łapać za rękę każdego sympatycznego faceta z ulicy??? On na tej pierwszej randce nie był dla mnie nikim więcej. Fajny gość, chętnie go poznam - i tyle.
A może po prostu nie było nam pisane i mieliśmy różne oczekiwania? Po ostatnim niedoszłym spotkaniu odnoszę wrażenie, że jednak liczył na więcej niż ja. Więcej, szybciej - no, sorry, nie nadążam.
20 2016-09-21 11:11:36 Ostatnio edytowany przez Wielokropek (2016-09-21 11:12:15)
Jestem Wielokropkiem.
Jeśli jest w Tobie coś, co Cię hamuje, to tylko Ty możesz odkryć czym jest to owe 'coś'. To, że chcesz bliskość budować powoli mnie nie dziwi, wiele osób też to lubi i w ten sposób buduje związek.
Być może ostatni znajomy liczył na coś więcej, być może nie. Zajmowanie się zachowaniem innych oddala, wręcz uniemożliwia, zajmowaniem się tym, na co mamy wpływ - swoim myśleniem, swoim zachowaniem i ich przyczynami. I, wybacz, nigdzie nie napisałam, że masz łapać każdego napotkanego człowieka za rękę (ja w ogóle poruszam tu inną sferę, nie kontaktów fizycznych. Ty jednak z uporem do niej wracasz. Czemu? Sobie odpowiedz na to.)
21 2016-09-21 11:45:50 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-21 11:47:09)
Nie, nie twierdzę, że to napisałaś, ale mam wrażenie, że aby wreszcie coś z kimś zbudować, "powinnam" być bardziej przystępna. Że oczekuje się ode mnie, aby było przyjemnie, bez komplikacji, łatwo (oj, nie lubię tego słowa, tu nie o pozowanie na "porządną dziewczynę" chodzi), a ja chcę, żeby mnie też było dobrze! Mam dużą potrzebę bezpieczeństwa (nawet w pewnym teście mi to wyszło), za nic też nie chcę niczego robić na siłę, nie czując na to wewnętrznej zgody.
No, cóż, pewnie na nieodpowiednich facetów trafiam. Ale tego ostatniego mi szkoda. Zabolało to odrzucenie. Zabolał zapewne też mój "kompleks dziwoląga".
...Wielokropku, mam wrażenie, że coś mi się klaruje z tych naszych postów.
...I że cały problem wyolbrzymiam, mając za mało zaufania do samej siebie. Fakt, mało spotykam realnych facetów, moje ostatnie znajomości były internetowe i nie było ich wiele, ale w połączeniu z dawnymi doświadczeniami, opisanymi w pierwszym poście dały takie, a nie inne odczucia.
Dzięki za to zdanie, że wiele osób myśli podobnie jak ja. Poczułam się zdrowsza.
Masz mało zaufania do siebie? Do siebie?
Chcąc być z kimś w bliskiej relacji konieczne jest pozbycie się skorupy. Ten pancerz, te kolce spełniają swą rolę – zniechęcają każdego potencjalnego kandydata. Jakże być blisko z kimś, kto swym zachowaniem… odrzuca (tak, tak, często to ta kolejność), kto zamiera, kto siedzi na szczycie lodowej góry?
Czym innym jest chęć stopniowego nawiązywania kontaktu, czym innym nieufność.
Porzucenie swej skorupy nie jest równoznaczne z bezbronnością. Owszem, czasem przeżywa się różne trudne uczucia, ale przeżywa się też (a może przede wszystkim) mnóstwo pięknych uczuć. Można jednak wybrać drogę ślimaka w skorupie, wówczas dużo o uczuciach mówi.
24 2016-09-21 17:27:08 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-21 17:29:30)
No, dobra, ale JAK TO SIĘ ROBI? Jak się wyłazi ze skorupy?
Mimo lęku wchodzić w relacje z ludźmi i słuchać co do Ciebie mówią i nie zaprzeczać, jeżeli to się wydaje Ci niezgodne z własną wizją siebie (cudaczna, byle jaka, brzydka, nieciekawa itd). Trudne to, ale możliwe (też mam z tym problem). Widzisz, my, "cudaczni", mamy w sobie własną wizję siebie i kurczowo jej się trzymamy (to nasza skorupa, o której pisała Wielokropek) i jesteśmy zamknięci na doświadczenia, które mogłyby (z pożytkiem dla nas), tę skorupę rozbić. Kolejna sprawa, to pozbycie się iluzji wyjątkowości (egocentryzmu).
Jak to się robi?
Rozpina się.
Siada przy olbrzymim i gorącym piecu i czeka, aż tony lodu stopnieją. [Podczas rozmrażania warto jest mieć pod ręką stos chusteczek-smarkatek, bo gdy puszczają hamulce, gdy człowiek przestaje się bronić, to łzy same cisną się do oczu. Odpłakuje, co jest do odpłakania (warto, choć nie jest to warunek konieczny, wtedy mieć przy sobie przyjazną i przytomną osobę, o ramię której można się wesprzeć, a ona na tyle spokojna, że pozwoli na płacz i cisnących się nie tylko na usta uczuć, wpychać do gardła z powrotem nie będzie).]
Odzłaszcza się na to, co wkurza.
Rozstaje na zawsze z wewnętrznym krytykiem.
Pod żadnym pozorem nie sili się na życie bez lęku (to zbyt ambitne zadania, gwarantujące frustrację); podejmuje różne działania MIMO lęku.
Przestaje myśleć o ocenach innych.
Przestaje myśleć źle o innych.
Uczy się okazywania uczuć (także tych przyjemnych) i je okazuje.
Przyznaje się do różnych swych słabości.
Ujawnia swój miękki brzuszek i żyje z nim mimo, że będzie on narażony na uderzenia nieprzyjaznych osób.
To tak w skrócie.
27 2016-09-21 18:04:38 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-21 18:07:06)
Tomku, Ogólnikowo piszesz. Pitrzebuję konkretów i szczegółów.
Oj, coś mi się zdaje, że powinnam jednak poważnie o jakimś psychologu pomyśleć. Bo i komu miałabym to wszystko wypłakać. Przecież nie temu od randki
Gdybyś na świecie żyła jedynie Ty i pan od randki, to skorzystanie z jego ramienia przy wypłakiwaniu się byłoby najgorszym rozwiązaniem.
Nie masz żadnej przyjaznej i przytomnej osoby obok siebie?
Och, mój mąż mnie kiedyś tak przytulił i pozwolił płakać. Pokochałam go wtedy. Otworzyłam się i dzieliłam swoim wnętrzem. A on to wyśmiał i zdeptał.
Nie był przyjaznym człowiekiem. Przytomnym też nie.
Mam przyjazne osoby. Na wylot moje problemy zna przyjaciółka. Ale ona nie jest w stanie mi pomóc. Sama ma jeszcze trudniejsze życie niż ja. Mam fajnego starszego i mądrego kolegę, niemal przyjaciela ale z nim tak osobiste rozmowy krępowałyby mnie. Są jeszcze inne osoby, ale żadnej tak nie potrafię zaufać.
Nie był przyjaznym człowiekiem. Przytomnym też nie.
Nie był i dlatego już razem nie jesteśmy.
Pisząc o przyjaznym ramieniu myślałam dosłownie o tej części ciała (jeszcze pierś - bez żadnych podtekstów erotycznych - się nadaje), więc przyjaciółka (jej ramię/pierś0 jest dobrym pomysłem. Bo ona ma jedynie, a i to nie za często, podawać chusteczki i zabierać te zużyte.
Rozumiem jednak, że Tobie nie tylko o wypłakanie chodzi, szukaj więc... przytomnego psychologa (może psychoterapeutę?).
Jeszcze najpierw poszukam jakiegoś banku do obrabowania
Dobry żart, tynfa wart.
A może, tuż przed napadem na bank, ustawisz się w jakiejś NFZ-owskiej kolejce? Po wyjściu z kicia już nie będziesz długo czekała (a tak poważnie, to sprawdź, czy wieści o olbrzymich kolejkach nie są plotką).
Cóż. Sugestię wezmę pod uwagę. Będzie motywacja, by wytrwać w kiciu
Kolejki to terapeuty na NFZ nie są wcale takie długie. Ja czekałem około dwóch tygodni. Kilka spotkań wstępnych i psychoterapia grupowa po jakichś dwóch miesiącach od pierwszego telefonu do poradni. Trzeba po prostu podzwonić do kilku poradni i się zorientować co i jak, nie skupiać się na jednej.
Polecam bardzo terapię grupową. Można tam oczywiście i popłakać i posmarkać, jak ktoś ma ochotę. Chusteczki z pewnością będą.
No, cóż, chyba się porozglądam w okolicy. Od dawna chodzi mi to po głowie, bo ewidentnie mam problemy. Szkoda życia, mogłoby być lepsze.
40 2016-09-22 15:22:04 Ostatnio edytowany przez Marajka (2016-09-22 17:10:03)
Mimo lęku wchodzić w relacje z ludźmi i słuchać co do Ciebie mówią i nie zaprzeczać, jeżeli to się wydaje Ci niezgodne z własną wizją siebie (cudaczna, byle jaka, brzydka, nieciekawa itd). Trudne to, ale możliwe (też mam z tym problem). Widzisz, my, "cudaczni", mamy w sobie własną wizję siebie i kurczowo jej się trzymamy (to nasza skorupa, o której pisała Wielokropek) i jesteśmy zamknięci na doświadczenia, które mogłyby (z pożytkiem dla nas), tę skorupę rozbić. Kolejna sprawa, to pozbycie się iluzji wyjątkowości (egocentryzmu).
Tomku, Ogólnikowo piszesz. Pitrzebuję konkretów i szczegółów.
Piegowata, Tomek wcale nie pisze ogolnikowo, tylko bardzo konkretnie i bardzo trafnie. Tyle, ze w skrocie.
Zacznijmy od tej iluzji wyjatkowosci. Tak jak Tomek napisal, jest to egocentryzm, skupienie sie na sobie.
Jedni buduja sobie taka wlasna wizje, opierajac ja na pozytywnych cechach, inni opieraja ja na negatywnych. Cel jest jednak zawsze ten sam - umocnic swoje wlasne poczucie wyjatkowosci, odseparowanie sie od reszty, od tych innych. Nowoczesnie nazywa sie to przerosnietym ego - jest sie albo wyjatkowo lepszym od innych albo wyjatkowo gorszym. Ale zawsze czyms wyjatkowym.
Rozumiesz, o co chodzi? zastanow sie nad tym aspektem.
Nie jest to cos zlego czy dobrego, po prostu tak bywa, tak jakos potoczylo sie zycie, ze psychika stworzyla taka konstrukcje. Nie chodzi tu o oceny.
Wyjatkowe ego ma jednak czesto ten problem, ze czuje sie wyizolowane - jasne, przeciez samo sie izoluje od innych, kreujac sie na cos wyjatkowego, innego od reszty. Jego najczestsza metoda walki z tym poczuciem wyizolowania jest robic wiecej tego samego, bo nie zna innych strategii, co prowadzi oczywiscie w tym samym kierunku, jak dotychczas, coraz dalej od innych.
Wiec pierwszym krokiem byloby sie chocby zatrzymac w robieniu tego samego, co dotychczas. A nastepnym zrobienie czegos innego.
Zreszta dostalas tu porady w tym kierunku.
Ale do tego celu musisz najpierw wogole zauwazyc to, co sama robisz. To zaczyna sie w glowie i potem przenosi sie to na zewnetrzne zycie. Nigdy odwrotnie. Nasze zycie jest odzwierciedleniem naszych przekonan, glownie tych nam nieswiadomych.
Jesli robimy z siebie kogos wyjatkowego, to oddalamy sie zawsze od innych, robimy z nich szara jednolita mase - ja i ci inni!
Tymczasem trzeba sobie uprzytomnic, ze nie ma dwoch takich samych ludzi na tym swiecie, nawet jednojajowe blizniaki roznia sie od siebie chocby w wewnetrzym odczuwaniu. Kazdy ma swoj wlasny wewnetrzny swiat, jedyny i niepowtarzalny.
I tym samym nikt nie jest wyjatkowy, bo wszyscy maja tak samo - kazdy jest inny. Taki paradoks.
Sa ludzie zdrowi i chorzy, odpowiadajacy istniejacym idealom pieknosci lub nie, czarni i biali, ulomni i pelnosprawni. Ale to, co oni zrobia ze swoimi zewnetrznymi cechami i jak beda obchodzic sie ze swoimi trudnosciami w zyciu, na jakie napotykaja, zalezy od nich samych.
Jest wystarczajaco wiele przykladow ulomnych ludzi, ktorzy prowadza wspaniale, spelnione zycie. To nie ich kalectwo o tym decyduje, jak sie czuja, tylko oni sami.
Ty akurat zdecydowalas sie na cierpietnicze nastawienie, ale to nie jest cos, czego nie mozna zmienic.
Wiec jako pierwszy krok w kierunku przelamania wlasnej bariery - ktora robisz tylko Ty sama, nikt inny - jest postawic pod znakiem zapytania to swoje przeswiadczenie o tym, ze jestes inna od wszystkich innych wokol Ciebie i zaczac dostrzegac swoje podobienstwa z innymi ludzmi. Wtedy powoli przestana byc oni w Twoich oczach alienami, zamiast tego stana sie normalnymi ludzmi, z ktorych kazdy ma jakies tam swoje wlasne cechy i upodobania i gdzies moze ma jakies wpolne punkty z innymi, takze i z Toba.
Mozesz pozniej wrocic do swojej wyjatkowosci, ale dopiero wtedy, gdy oduczysz sie uzywac ja do tego, zeby izolowac sie od swiata.
Co oczywiscie zupelnie nie wyklucza mozliwosci bronienia sie przed niepozadanym molestowaniem. Ale i tu nie jestes odosobniona. Jest wystarczajaco wiele kobiet, ktore nie ida do lozka z mezczyzna poznanym na pierwszej randce.
Zwracaj uwage na te wszystkie sytuacje, w ktorych definiujesz sie jako inna i wyjatkowa, bo nie robisz tego, co ludzie, z ktorymi akurat przebywasz.
I przestan sie tak definiowac. Zamiast tego opisz sobie sytuacje tak, jaka ona jest objektywnie - np. facet chce mnie trzymac za reke a mnie sie to nie podoba. I KROPKA. Bez zadnych dalszych interpretacji i tworzenia z tego wewnetrznego filmu o swojej wyjatkowosci i innosci, o innym zyciu, niz wszyscy inni.
Definiowanie siebie jako "cudaczna, byle jaka, brzydka, nieciekawa itd" jak napisal Tomek, nalezy takze do tworzenia tej historii o sobie. To sa tylko Twoje wlasne mysli, ktorym wierzysz bez zatrzezen, ktore przyjelas jako absolutna prawde i z ktorymi sie zidentyfikowalas.
Nie musisz z nimi walczyc, wystarczy, ze i na te mysli popatrzysz realnie - w stylu: "to sa moje mysli o mnie samej", "akurat mam taka mysl". Nic poza tym.
Edit: no i jeszcze jednej waznej rzeczy nie napisalam: pod ta izolacja, ktora za pretekst bierze przekonanie, ze jestes inna i dziwolag, siedzi inna, prawdziwa przyczyna - Twoje glebokie leki. Kilka rzeczy tu napisalas, z ktorych mozna wnioskowac, jakie sa to moga byc leki:
strach przed bolem bycia odrzucona, strach, ze nie wypelni sie oczekiwan innych,ze nie bedzie sie akceptowanym, gdzies gleboko siedzace obawy przed przekroczeniem twoich fizycznych granic - doznawalas tego w dziecinstwie, bylas sturchana i popychana...itd. Sama wiesz najlepiej, czego naprawde sie boisz.
Ale jesli chcesz cos zmienic, to musisz sie do tego wszystkiego dogrzebac i tym wszystkim obawom stawic czola, zamiast starac sie od wszystkiego uciekac.
41 2016-09-22 18:16:55 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-22 18:42:00)
Tomkowi zwracam honor, co już wczoraj chciałam zrobić:)
Nie jest też ze mną aż tak fatalnie, jakby można wywnioskować z posta. Samoocenę mam nie najgorszą, ale są sytuacje, gdy mi spada na łeb, na szyję. Słabo się czuję jako kobieta, choć i tu widzę postępy. Nie, nie jestem bidulką siedzącą w kąciku. Przekonałam się, że mogę i umiem się podobać, ale brakuje mi pewności siebie. Wiele osób twierdzi, że "po trzydziestce nie ma czasu na podchody", że czterdziestolatka to kobieta kuta na cztery nogi w sprawach seksu i nie bawiącą się w konwenanse. Powiedział mi kiedyś ktoś, przez Internet zresztą, że "nie mogę" zachowywać się jak 16-latka. Już wspominałam, że to podkopuje zaufanie do samej siebie. Powoduje jakieś podskórne "co ze mną nie tak?". Przyznam, że na tym tle wyrósł mi spory kompleks. No, cóż, obycia ani doświadczenia nie mam zbyt wiele.
Dopiero teraz, po kilku dniach myślę sobie, że z moją randkową historią wszystko jest w porządku, po prostu nie chcieliśmy tego samego i rzeczywiście nie ma co filozofować. Mimo wszystko on mi się spodobał i stąd duża przykrość.
42 2016-09-22 21:42:46 Ostatnio edytowany przez Marajka (2016-09-22 21:47:48)
Te "co ze mną nie tak?" to jest pozostalosc z Twojego dziecinstwa, kiedy sie wlasnie tak czulas, tyle, ze w odniesieniu do innych obszarow zycia.
Teraz w pewnych dziedzinach sobie z tym juz poradzilas, ale te podstawowe odczucie, ktore towarzyszy Ci od dziecinstwa, zostalo, tylko przenioslas je po prostu na jakas inna dziedzine, w tym wypadku seks. Wyszukalas sobie cos, gdzie mozesz takie odczucia usprawiedliwic, bo myslisz, ze masz tu dobre argumenty na to, zebys mogla sama w to wierzyc.
To jest Twoj wzorzec emocjonalny, ktory ciagle szuka sobie jakiejs mozliwosci potwierdzenia slusznosci swojej egzystencji, bo to jest cos, do czego nasza psychika jest tak przyzwyczajona, ze nawet jesli nie jest to przyjemne, to jak zalezny od igly szuka sie sytuacji, zeby ten wzorzec i zwiazane z nim uczucia i emocje potwierdzic.
Przyzwyczajenia myslowe i reakcyjne, z ktorych nie zdajemy sobie zazwyczaj sprawy.
To dlatego tak wielu ludzi siedzi w roznych patologiach, bo to jest przynajmniej im cos znanego. Tak sie nauczyli od najwczesniejszych lat i nie maja pojecia, ze mogliby moze zyc inaczej.
Myslisz, ze wszyscy po 30-tce maja takie ogromne doswiadczenie seksualne? To bajka! Niektorzy maja a inni nie!
Nie czujesz sie dobrze z seksualnymi podtekstami i zle znosisz pytanie intymne, nie dlatego, ze nie masz wiele doswiadczenia, czy masz niedobre, tylko dlatego, ze jestes wrazliwa osoba i czujesz, ze to przekracza Twoje granice. I jest to calkowicie zdrowe i normalne.
Zwlaszcza mezczyzni uzywaja czesto wlasnie seksualnych podtekstow, zeby kobiete oniesmielic i zmanipulowac.
Ja takich typow zawsze omijalam z daleka. Tu mozna wyjatkowo dobrze wlasnie na tej podstawie ocenic, czy jest to mezczyzna, z ktorym chce miec cos do czynienia i ktory reprezentuje taki poziom, ktory mi odpowiada. I wtedy wogole nie musialam znajdowac sie w takiej sytuacji, jak Ty, gdzie czulam sie rozczarowana nachalnoscia, bo znajomosc od razu byla kierowana do kosza na smieci.
Pisze w czasie przeszlym, bo jestem teraz od wielu lat w szczesliwym zwiazku, no i wyroslam juz z wieku, w ktorym mezczyzni mnie interesowali
Wiesz, te glowne struktury psychiczne zazwyczaj nam zawsze towarzysza, poki nie zweryfikujemy, czy mowia prawde. Mozna na nie popatrzec, jak na takie chochliki, ktore jak stwierdza, ze w jednym kacie zostaly odkryte, to zaraz szukaja innego, gdzie moze jeszcze moga sobie posiedziec i sie powyzywac.
W ten sposob mozna zlapac troche dystansu do siebie samej i swoich reakcji, a wtedy zaczyna sie robic miejsce na cos nowego.
Przede wszystkim szukaj ludzi, ktorzy sa do Ciebie podobni.
Na tych internetowych portalach zawsze kreci sie spora, jak nie przewazajaca ilosc lowcow przygod, ktorym chodzi tylko o zaspokojenie swoich fizycznych potrzeb, a - mowiac dosadnie - chca zaoszczedzic na prostytutce.
Z tym niestety trzeba sie liczyc.
No i szukanie kogos do zaspokojenia wlasnych potrzeb emocjonalnych to tez nie droga. Tego z kolei oczekuja kobiety. I co z tego wychodzi? Handel wymienny, ktory w efekcie zadnej strony tak naprawde nie zaspokaja.
Ale to juz sama wiesz, wiec zyj wedlug tego, co sama rozpoznajesz jako dobre dla siebie. Nikt inny Ci tego nie powie, co najwyzej moze cos podsunac, ale sprawdzic musisz to sama dla siebie.
Gdy juz uwierzysz w swoja kompetencje w odniesieniu do samej siebie, to i te braki w pewnosci siebie znikna. Nie uzalezniaj sie od tego, co o Tobie mowia inni, ani od tego, o czym myslisz, ze powinnas, bo inni tak robia czy mowia. Badz sobie samej wyznacznikiem tego, co jest wlasciwe - dla Ciebie. Mysle, ze jestes osoba, ktora ma spore zdolnosci samorefleksji, wiec zacznij ufac sobie samej.
Dziękuję bardzo za Wasze odpowiedzi. Dostarczyliście mi cennych refleksji. Przetrawiam to i liczę na Was, jeśli jeszcze pojawią mi się jakieś pytania.
44 2016-09-24 09:44:42 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-24 10:02:14)
Pomyłka.
45 2016-09-24 10:01:12 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-24 10:26:23)
Marajko (i nie tylko, bo w końcu to forum), czytuję regularnie blog Joanny Godeckiej, która podkreśla, że granicą w relacji jest poczucie własnego komfortu. Bardzo mi to pomogło "ustawić" sobie tę kwestię. Zwracam uwagę, by nie robić tego, na co nie mam własnej zgody, ale u mnie tego jest sporo. Obawiam się, że to czyni ze mnie twierdzę nie do zdobycia, a przecież nie o to chodzi. Mam wrażenie, że nie ma już amatorów na "powolne" kobiety. Obserwuję, jak ludzie wchodzą w nowe związki rok-dwa po rozstaniu i zastanawiam się, jak oni to robią. Czasami wcale nie szukają. Ja sobie pewnie dłuuugo pobędę sama. I o.k., ale niech wiem, że to mój wybór, względnie jakieś rzeczywiste przeszkody, a nie sabotowanie samej siebie.
Piegowata, ja mam za soba kilka zwiazkow, no bo...wlasnie - ja tez mam dosc niski prog tolerancji tego, co mi nie pasuje.
Kiedys tez uwazalam, ze cos ze mna nie tak, az kiedys w koncu zaswitalo mi, ze czasem to moze z partnerem cos nie tak i nie musze wszystkiego znosic i do wszystkiego sie dopasowywac.
Ze mna oczywiscie tez bylo cos nie tak - a mianowicie to, ze bylam gotowa zrezygnowac z siebie na rzecz zwiazku i patrnera. No ale najpierw szukalam tych ulomnosci w sobie, ktore mi przypisywala druga strona i probowalam je wykorzenic.
Pewne rzeczy w nas z pewnoscia moga byc zmienione i powinny, zeby moc zyc w zwiazku. Ale sa tez inne rzeczy, ktore naleza do naszej glebszej wewnetrznej rzeczywistosci i jesli sie to probuje ignorowac, to na pewno nie wyjdzie nam to na zdrowie.
Ja kiedys w koncu nauczylam sie rozpoznawac, co wynika z moich starych emocjonalnych ukondycjonowan, ktore z pewnoscia maja neurotyczna strone i ktore powinnam lub moge zmienic i mi to nie zaszkodzi. Ale przede wszystkim nauczylam sie rozpoznawac to, co nalezy do mojej duchowej struktury i czego pod zadnym pozorem nie powinnam zagluszac.
To brzmi tak prosto, gdy sie to juz odkrylo, ale wiem, jak trudne to jest, gdy sie tego jeszcze nie wie.
Zwiazek dwojga ludzi, aby byl udany, zawsze bedzie wymagal tej wewnetrznej retrospekcji u obydwoch stron, zeby stwierdzic, gdzie leza wlasne granice. Bedzie tez wymagal pewnych kompromisow - rozwazenia, co jest wazniejsze - upierac sie przy swojej wyjatkowosci, czy sprobowac cos tu zmienic.
Jedno moge Ci powiedziec - jesli nie bedziesz probowac, to nigdy tego nie odkryjesz, nie nauczysz sie odrozniania tego, z czego mozesz i powinnas u siebie zrezygnowac, jesli chcesz zyc w zwiazku, i tego, czego powinnas u siebie strzec i jaka droga i sposoby prowadza do tego, zeby zwiazek mogl sie rozwijac, zeby kazdy z partnerow mogl sie w ramach tego zwiazku rozwijac. Bo po to sa zwiazki - wlasnie zeby sie rozwijac. Bycie w nich szczesliwym to zazwyczaj wynik pracy partnerow nad soba i ze soba wzajemnie, rozwoj, znacznie rzadziej dzielo przypadku.
Ty ucieklas w glab siebie po pierwszej nieudanej probie (zreszta z pewnoscia slusznie ucieklas). Ale nie wykorzystujesz tego, czego sie tam nauczylas, przynajmniej nie, jesli chodzi o relacje z innymi, tylko siedzisz w tej swojej skorupie.
Wyciagasz troszke czulki jak slimak, ale przy pierwszym dotknieciu natychmiast je chowasz.
Wiesz, jak robia inni ludzie? Daja sie dotknac troche mocniej i testuja, czy ta ich granica jest przesuwalna.
Po prostu ryzykuja i biora na siebie to ryzyko, ze ta i nastepna i jeszcze nastepna proba bedzie fiaskiem.
Ale kazda proba takze czegos o sobie samym uczy i nastepnym razem wie sie po prostu lepiej, z kim wogole zaczynac znajomosc, a z kim nie. Trzeba ryzykowac, jesli chce sie kontaktow z innymi, jesli sie wie, ze nie jest sie takim prawdziwym pustelnikiem, ktory innych ludzie nie potrzebuje.
Bez tego male sa szanse (nie mowie ze zadne, ale niewielkie), ze trafi sie od razu w dziesiatke i bedzie mialo sie do czynienia tylko z takimi, ktorzy pasuja.
My ludzie uczymy sie relacji z innymi tak samo, jak i inne zwierzeta zyjace w socjalnych grupach - metoda prob i bledow w interakcjach z innymi, dzieki czemu znajdujemy swoje miejsce w spoleczenstwie i swoje socjalne kontakty.
Trzeba wyprobowac, ile kontaktu i jaki potrzebujemy, czasem trzeba i powinno sie tez zmienic cos u siebie, a czasem cos zachowac.
No, cóż... Dziś może bym tę pamiętną randkę rozegrała trochę inaczej. Zamiast się odsuwać, można było z szelmowskim uśmiechem wskazać na policzek, s zamiast paradować w objęciach, wziąć pod rękę, bo to ma jakiś mniejszy ciężar gatunkowy. Tej elastyczności mi zabrakło, plułam sobie potem w brodę, bo miałam ochotę na kolejne spotkania. Ale mimo iż mu potem wyjaśniłam, że było za wcześnie o za szybko, ale przecież go nie odrzucam - nie zdecydował się na spotkanie. I wróciło mi stare myślenie: nie chciał takiej znajomości, czy to ja ją, za przeproszeniem, spieprzyłam? Mój dobry znajomy twierdzi, że on po prostu chciał szybciej i łatwiej, a ja sobie narobiłam trochę za dużo nadziei. Głupie to, ale mam ochotę zapytać jak dzieciak: miał rację?
Przepraszam za literówki, ale trudno mi pisać na telefonie. Edytować też trudno.
(...) I wróciło mi stare myślenie: nie chciał takiej znajomości, czy to ja ją, za przeproszeniem, spieprzyłam? Mój dobry znajomy twierdzi, że on po prostu chciał szybciej i łatwiej, a ja sobie narobiłam trochę za dużo nadziei. Głupie to, ale mam ochotę zapytać jak dzieciak: miał rację?
A to o jakiekolwiek i czyjekolwiek racje chodzi? Być może on chciał szybciej i łatwiej, być może myślał inaczej - tego nie wiesz a zgadywanie niczego prócz straty czasu nie da.
Czy spieprzyłaś coś? Hm... . Skoro nie mogłaś postąpić inaczej (a nie mogłaś, bo inaczej zachowałabyś się inaczej), to niczego nie popsułaś, zesztą takie rozmyślanie prowadzi do tylko do jednego, do poczucia winy, a z niego nic dobrego nie wynika, złego i szkodliwego - mnóstwo. Ważne, że wyciągnęłaś wnioski na swój temat.
No, tak, to oczywiste, ale do siebie najtrudniej odnieść Gdzieś ten nasz chochlik w nas siedzi i się czepia. A my szukamy potwierdzenia, zamiast - powtórzę - zaufać swoim odczuciom.
Hasło "nie masz prawa czuć tego, co czujesz" to przekleństwo grzecznych (ale nie tylko) dziewczynek (też nie tylko).
Pytanie, przed którym sporo osób się broni, brzmi "Przed czym uciekam?". Ważne jest też uświadomienie sobie bardzo prozaicznej rzeczy: dokądkolwiek nie uciekniemy i tak siebie będziemy mieć na miejscu. Może więc zmierzenie się ze swymi lękami jest bardziej ekonomicznym posunięciem? Może wówczas łatwiej będzie o poczucie komfortu?
Hmmm... Pomyślę...
Emocje mi się, jak zwykle w takich momentach, rozhulały. W końcu wzięłam się za sposób, o którym kiedyś gdzieś czytałam: zrobiłam tej"rozhuśtanej" Piegowatej herbatę, posadziłam przy stole i pogadałam z nią sobie jak z własną córką. Pomogło, złapałam dystans.
W dużym skrócie- było jak było, w sumie fajnie, więc to doceniam. Czułam, co czułam - moje święte prawo, a koncertem życzeń nie jestem, jak to nieraz mawiam. Zielone światło panu dalam, a że nie skorzystał - już nie mój problem. Gdyby naprawdę chciał kontynuować znajomość, nie wycofałby się.
Ergo - Piegowata, jesteś na dobrej drodze i nie panikuj, że czasem coś pójdzie nie tak.
Cała historia dała mi do myślenia, więc sens ma.
53 2016-09-26 14:47:23 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-26 15:52:17)
Pytanie, przed którym sporo osób się broni, brzmi "Przed czym uciekam?". Ważne jest też uświadomienie sobie bardzo prozaicznej rzeczy: dokądkolwiek nie uciekniemy i tak siebie będziemy mieć na miejscu. Może więc zmierzenie się ze swymi lękami jest bardziej ekonomicznym posunięciem? Może wówczas łatwiej będzie o poczucie komfortu?
Przed czym uciekam? Ważne pytanie.
Mniej niż dawniej, ale ciągle jednak uciekam.
Pociągnę ten wątek, bo mam szansę czegoś się istotnego dowiedzieć.
Uciekam przed przekroczeniem moich granic - to jest jasne. Uciekam przed wątpliwościami. Chcę być absolutnie pewna, że chcę, czego chcę Mam na tym punkcie hopla po dawnej wakacyjnej przygodzie i wielkiej małżeńskiej pomyłce. Boję się, że nie tylko ktoś mógłby te granice naruszyć, ale i ja mogłabym ich nie rozpoznać, zrobić coś pochopnie, a potem żałować.
Uciekam też przed "kompromitacją", bo krępuje mnie własne nieobycie. Przecież przyjdzie taki moment, gdy na jaw wyjdzie moja nieporadność i brak obycia. A tyle mam już lat, że po prostu mi wstyd.
Boję się w końcu tego, że gdy się już odważę, otworzę, zaangażuję - dostanę po łbie.
A jednak... .
Przed sobą samą nie uciekniesz.
Granice. Jeśli zbyt ciasne, to każde zachowanie może być ich przekroczeniem. Może pora na przyjrzenie się im właśnie, temu, gdzie je ustawiłaś i dlaczego tak blisko?
Uciekanie przed wątpliwościami? Co w nich jest tak strasznego, że boisz się im przyjrzeć?
Lęk przed błędem w kontaktach z ludźmi czasem paraliżuje, by uniknąć błędów niejeden człek zamyka się przed innymi - tylko wtedy ma pewność, że nikt kolczastych zarośli nie przekroczy. (A w głębi duszy marzenie "Och, żeby ktoś/on przekroczył")
Ucieczka przed całowaniem też jest... . Gwarantuje, że dalej całować się nie będziesz umiała, a skoro nie będziesz umiała, to uciekać będziesz dalej. I koło się zamyka; takie bieganie może wywołać torsje.
Strach przed odrzuceniem. Powszechny. Z jego powodu część osób podejmuje decyzję o życiu osobnym. Dla części, tych lubiących życie w pojedynkę, to dobre rozwiązanie. Jednak dla osób, które marzą o życiu z drugim człowiekiem, to dramat.
Odwagi życzę.
55 2016-09-30 15:45:15 Ostatnio edytowany przez Piegowata'76 (2016-09-30 16:04:43)
Minęło trochę czasu i złapałam dystans do sprawy. Aż mi wstyd, że tak się dałam wytrącić z równowagi i tak impulsywnie wyraziłam to na forum, ale tak to już z tymi starymi demonami bywa. Lubią powrócić nieoczekiwanie, czasem pod wpływem byle błahostki.
Wielokropku, nie jest moim marzeniem przejść przez resztę życia w pojedynkę, ale nie chcę też więcej niezdrowych ustępstw. Ustępstw, które nie są tak naprawdę moje. Były dwie takie sytuacje, obie bardzo dla mnie traumatyczne. Być może teraz popadam w tzw. przegięcie w drugą stronę. Trudno czasem wyważyć zdrowe proporcje.