Cześć Dziewczyny.
To mój pierwszy post na forum. Zdecydowałam się założyć konto, bo nie wiem już, jak mam sobie poradzić.
Ze swoim chłopakiem jestem od około 8 miesięcy, on jest Anglikiem. Na początku było bajkowo, wręcz idealnie. Po niedługim jednak czasie zaczął pokazywać swoje prawdziwe oblicze. Zaczęliśmy się coraz częściej kłócić. Zauważyłam, że w obecności znajomych czy rodziny jest bardzo miły, czuły i kochany, ale gdy jesteśmy sam na sam potrafi zacząć na mnie krzyczeć, powiedzieć, że zachowuję się jak suka, że moje zachowania są żałosne. Pewnego razu nazwał mnie 'bitch', zrobiło mi się strasznie przykro, poleciały łzy, wstałam i chciałam go wyrzucić z domu, on doskoczył do mnie, złapał mnie mocno za ramiona i przepchnął agresywnie przez cały pokój i popchnął na łóżko. Nic nie robił sobie z tego, że już płakałam. Dalej słownie się znęcał. Obarcza mnie winą za swoje agresywne zachowania.
Niedawno okazało się, że jestem w ciąży, zamieszkaliśmy razem. Jedyne, czego wymagam to spędzenia trochę czasu razem, zaplanowania razem weekendu (oboje w tygodniu pracujemy), może jakiegoś urlopu i żeby w domu był porządek, żebym nie musiała chodzić za nim i sprzątać. A on wraca z pracy, siada przed komputerem i ogląda filmiki albo gra i twierdzi, że przeze mnie nie może być soba, nie ma w ogóle czasu dla siebie i że nie pozwalam mu się zrelaksować po pracy, tylko ciągle czegoś chcę. Wcale nie dostrzega tego, że pracuję godzinę dłużej, a jeszcze idę do sklepu, zrobię jakieś zakupy, wrócę i ugotuję obiad. Dla niego większym dokonaniem jest zrobienie dla mnie wieczorem kanapek na następny dzień do pracy. "Bo on jest taki zmęczony późnym wieczorem, a jednak robi te kanapki". Dodam, że na gry ma siłę i czas.
Wczoraj przeżyłam piekło. Przyszedł do sypialni, zapytał się jaki mam problem. Powiedziałam, że nie mam żadnego problemu, że zachowuję się po prostu tak jak on. (Gdy rano zapytałam go o coś, odpowiedział mi na pytanie, później ja coś powiedziałam, a on: "yeah yeah whatever", więc gdy przyszedł w ten sam dzień po pracy i oznajmił, że idzie dziś po pracy na grilla, w sobotę idziemy razem na jakiś festiwal, a w niedzielę jedziemy do innego miasta na jakiś event związany z komputerami, to odpowiedziałam "yeah yeah whatever"). Powiedziałam mu, że nie zaplanował tego dla nas albo dla mnie, tylko dla siebie, w rozmowie później wyszło, że on wcale nie chce w sobotę iść na ten festiwal, ale pójdzie ze mną, bo ja chcę iść (nigdy nie powiedziałam, że chcę tam iść). Skończyło się na tym, że zerwał się z łóżka, ściągnął ze mnie kołdrę, rzucił nią o ścianę, rzucił czym miał pod ręką i zaczął się drzeć. Wystraszyłam się, zaczęłam płakać, powiedział "płacz sobie ile chcesz" i dalej kontynuował swoje wywody. Jak to jest zmęczony moimi humorami, że jest chory od tego wszystkiego, że nie może mieć swojego życia (robi cokolwiek chce i sobie zaplanuje), że ciągle coś od niego wymagam, że on jest taki zestresowany, że aż nie chce mu się wracać do domu po pracy, bo na pewno się do czegoś przyczepię. Jedyne o co się czepiam to to, że wszędzie zostawia śmieci i nie odkłada niczego na miejsce. Wziął tą kołdrę z ziemi i rzucił nią we mnie. Leżałam tylko skulona na łóżku i płakałam... Według niego to ja jestem wszystkiemu winna, to ja jestem winna temu jak on się zachowuje. Bo to ja go prowokuje.
Boję się, że któregoś dnia mnie uderzy. Boję się czasem odezwać, zastanawiam się, czy powinnam coś powiedzieć, bo boję się, że wybuchnie. Potrafi bez powodu się zdenerwować. Boję się o swoją przyszłość, nie chcę mieć nieszczęśliwej rodziny, nie chcę, żeby moje dziecko cierpiało. Nie wiem kompletnie co mam zrobić, dopiero co wynajęliśmy mieszkanie, umowa podpisana na rok. Jestem zdruzgotana... Czasem wydaje mi się, że moje cierpienie sprawia mu przyjemność. Że im bardziej mnie rani, tym lepsze ma samopoczucie.