Zazwyczaj z problemami radzę sobie sama, ale jestem teraz w takim zaułku, że potrzebuję pomocy, rady, czegokolwiek.
Zaczęło się pół roku temu, tak możliwe, że zaledwie pół. Poznałam go przez internet, dwa lata starszy, przystojny, ogarnięty życiowo, z planami na przyszłość...między innymi z wyjazdem za granicę....na stałe. Wystarczyła jedna rozmowa i umówiliśmy się na spotkanie, w końcu za 2 dni miał wyjechać do swojego rodzinnego miasta, a później docelowo na wyspy. Po spotkaniu pierwszy, potem kolejnym, w ciągu 2 dni spotkaliśmy się o dziwo 3 razy :) po tych spotkaniach, został na 2 tygodnie. Dogadywaliśmy się świetnie, jak nigdy z żadnym mężczyzną wcześniej. Był kochany, miły, czuły, wyjątkowy. Bardzo szybko wyznał mi miłość. Codziennie powtarzał mi kilka - kilkanaście razy, że mnie kocha, że jestem wyjątkowa, jedyna, że na taką kobietę czekał, co chwilę mówił coś miłego. Wtedy podobało mi się to baaardzo. Sama nawet mocno okazywałam mu uczucia, co mnie w sobie zdziwiło, bo zazwyczaj bywałam powściągliwa i zdystansowana do czasu, aż byłam "pewna". Zapomniałam dodać, że jest/był pierwszym mężczyzną w którym się zakochałam i z którym straciłam dziewictwo. Na początku była bajka, choć był bardzo zazdrosny, o każdego kolejnego kolegę o którym usłyszał, była to trochę taka wyimaginowana zazdrość, nie dawałam mu do tego żadnych podstaw, kochałąm go bezgranicznie i ważny był tylko on. Podsumowując zanim wyleciał za granicę zostałze mną 2 miesiące, które praktycznie spędziliśmy bez rozstawania się. W międzyczasie oczywiście ja również wyznałąm mu miłość...teraz zastanawiam się czy nie za szybko. W ciągu tych 2 miesięcy mnóstwo razy mówił o zakładaniu wspólnej rodziny, dzieciach, przyszłości, ale też o swojej ciężkiej przeszłości, był bardzo doświadczony, stracił w dzieciństwie jedną z najbliższych osób, w domu była bieda, tato czasami popijał, ogólnie nieprzyjemnie. Mówił też o wspólnym wyjezdzie za granice, bardzo chciał i można powiedzieć, że też nalegał bym po obronie pracy przyleciała do niego na stałe i razem tam budowała wspólną przyszłość. Ja nigdy nie planowałam przeprowadzki za granicę, a nawet odrzucałąm taką możliwość, mogę zarabiać mniej, ale być blisko rodziny. Wspomnę, że mam bardzo dobre wykształcenie i nadal chcę kontynuować naukę zaocznie. Ale pod wpływem emocji i jego "kochanego" nalegania i wspólnej wizji pięknej przyszłości stworzonej przez niego zgodziłam się. Po wyjeździę bardzo za sobą tęskniliśmy, niestety wiedzieliśmy, że za szybko się nie spotkamy, ale w końcu nasza miłość jest tak silna, że przetrwa wszystko. Na początku było całkiem dobrze, mimo, że nie miał niby nic przeciwko moim sporadycznym wyjściom z najlepszymi znajomymi, z którymi bardzo rzadko się widuję z powodu naszych prac, to podczas tych wyjść chciał się ze mną kontaktować, szybko mówił, że powinnam już wracać do domu, bo on się o mnie martwi bardzo i że to już najwyższa pora. Ogólnie po jednym z takich wyjść zrobił mi straszną awanturę, bo spotkałąm się po półrocznym niewidzeniu z paczką z osiedla i trochę się upiłam, ale nie zrobiłam nic poza tym. Ot dobrze się bawiłam, zadzwoniłam zaraz po powrocie do domu, ale awantura była straszna, okropna wręcz, nigdy tyle nie płakałam przez mężczyznę. Później mnie przepraszał za te wszystkie gorzkie słowa, mówił, że bardzo bardzo bardzo mnie kocha, że nie wyobraża sobie życia beze mnie itd. Mam też tatuaż, niby go zaakceptował, ale też był spór o niego, w słowach nie przebierał, czyli tak jak zawsze. Tym bardziej mnie bolało co mówił, bo tatuaż ma dla mnie ogromne znaczenie, bardzo silne emocjonalnie, a po jego słowach na jego temat czułam się okropnie. Zaczęliśmy się kłocić coraz częściej, o bzdury, zazwyczaj (i nie chcę tu wcale zwalać winę na niego) on mi coś wytykał, coś mu się nie podobało, mnóstwo tych rzeczy, absurd gonił absurd. Jerstem naprawdę silną kobietą, ale zawsze po takiej kłótni i po jego przykrych słowach (typu jesteś krnąbrna, cyniczna, że go upokarzam, że z niego drwię i go wyśmiewam, żebym mu nie mówiła jaki jest zły, bo nie wiem, że może być jeszcze gorszy, że się z nikim nie liczę, przy każdej kłótni wypierałsię moich uczuć wobec niego, że nie ma we mnie oparcia...było tego mnóstwo) czułam się rozbita, bo tak naprawdę podczas kłótni i jego potoku słów jak traciłam swoją pewność siebie i po prostu nie potrafiłam się odgryźć i cokolwiek mu powiedzieć, obronić się, no po prostu nic. Wtedy się zastanawiałam dlaczego tak bardzo potrafi się zmienić. Później przepraszałi znowu słodził, aż do porzygu wręcz. Mówił jak kocha, jestem jedyna, wyjątkowa....itd. W kłótniach oczywiście mówił, że chyba czas najwyższy się przestać się oszukiwać, że taka jestem. Coraz mniej miałam ochotę z nim rozmawiać, on chciał rozmawiać po 5-6 godzin nieustannie, a ja nie, bo uważałąm, że to nie ma najmniejszego sensu. można miło porozmawiać, opowiedzieć co u nas słychać, ale nie tyle godzin. Nawet ze względu na własne zdrowie. Zaczęło mu to przeszkadzać, że ciekawe jaki jest tego powód, jak chciałam się rozłączać to błagał wręcz żeby jeszcze nie. On mi słodził bardzo, czego nie lubiłam i zwróciłam mu uwagę, że jest tego za dużo i że tak nie chcę bo traci t dla mnie znaczenie jak dziennie powtarza mi 20 razy, że mnie kocha, a jak tylko przychodzi do kłótni to się wszystkiego wyrzeka i mówi, że na pewno ja go nie kocham. On z kolei wymagał mnogości ciepłych słów ode mnie, przy każdej rozmowie prosił, żebym mu powiedziałą "coś miłego", co chwilę pytał czy on mi się podoba, czy go kocham. A ja nie potrafię tak na zawołanie, zawsze w czasie rozmowy miło i pieszczotliwie się do niego zwracałam, martwiłam o niego, pomagałam w potrzebie, próbowałam rozwiązywać wspólnie jego problemy, ale to wiecznie było za mało. To robiłam z potrzeby serca, uważałam, że dojrzały dorosły związek nie musi się opierać, a wręcz nie powinien na ciągły mizianiu/kizianiu i wiecie co mam na myśli. O to jest teraz najwięcej kłótni, co chwilę, pókłócimy za dzień/dwa pogodzimy i na kolejny dzień znowu kłótnia, bo ja jestem zimna, bo nie potrafię okazywać uczuć, bo jestem taka i owaka i w ogóle nie warta takiego poświęcania z jego strony, że nic nie doceniam, ogólnie ja to skupienie zła. W ogóle, że wszyscy są ważniejsi od niego, wszyscy znajomi, a szczególnie koledzy. Nie jest dobrze, bardzo się od niego oddaliłam, chyba nie chcę wyjeżdzać za granicę, jak o tym wspomniałam, że zastanawiam się jeszcze nad studiami podyplomowymi przez rok to strasznie się zdenerwował, że tylko o sobie myślę, że zaoferował mi wspaniałą przyszłość, że inna to by była wniebowzięta, a ja jestem niewdzięczna.....milion innych określeń padło. Teraz jesteśmy pokłóceni oczywiście o to, że nie jestem wystarczająco ciepła i miła, szczerze? Im bardziej on tak naciska i naciska na te milutkie słowa tym mniej mam ochotę je mówić, tym bardziej na zawołanie. 30 lipca mam do niego lecieć na 3 tygodnie. Nie wiem kompletnie co mam robiić, jestem w kropce i totalnym dołku. Jak myślę, że miałabym odejść to od razu mam łzy w oczach, myśli ,że jak ja sobie bez niego poradzę, że on mi zplanował taką wspaniałą przyszłość, a ja chcę pozostać w Polsce, że chyba nie chę tam wyjeżdzać. Kocham go nadal, ale kompletnie nie rozumiem i potrafię się dogadać. Może to we mnie jest problem, którego nie widzę? Może faktycznie go nie doceniam? Naprawdę wydaje mi się, że się staram, ale to stale jest za mało, mało i mało. Nie wiem co robić, wydaje mi się, że nigdy nikogo już tak dobrego nie spotkam. Dodam na koniec, że jest narodowcem, co bardzo zaznacza, wielki patriota z niego i w ogóle najlepiej to Polska dla Polaków, jak się okazało również zagorzałym chrześcijaninem (chyba). Proszę o rady, bo sama już nie wiem co mam myśleć. Jeżeli chcecie jakichś dodatkowych informacji to pytajcie. Pozdrawiam