Witajcie,
Chciałbym pokrótce opisać historię zakończenia 4-letniego, niezwykle zażyłego związku dwojga młodych ludzi. W wyniku dość niestandardowego dzieciństwa (strata ojca, skrajna otyłość) byłem zamkniętą w sobie osobą, bez dużego grona znajomych, ciężko nawiązujący nowe kontakty, a nawet słabo komunikujący z najbliższą rodziną. Ludzi zawsze unikałem jak ognia, skupiając się na swoim rozwoju, który latami był dość istotny. Ukochaną poznałem w wieku 19, ona miała wtedy świeżo skończone 16 lat - oboje gówniarze, ja kompletnie bez żadnego doświadczenia z kobietami, ona po typowo gimnazjalnym związku (chodzenie za rękę, pierwsze podrygi seksualne i to tyle). Co najciekawsze instynktownie i w oparciu o popędy uwiodłem ją już na drugim spotkaniu, od którego byliśmy nierozłączni, zakochaliśmy się w sobie po uszy. Niesamowicie przy niej dorosłem jako mężczyzna, a ze względu na większe doświadczenie życiowe, obycie i sukcesy byłem niezwykle szczęśliwy, że mogę być jej największym wsparciem (zwłaszcza, że podobnie jak ja nie miała zbyt wielu znajomych, a kontakty w rodzinie jeszcze gorsze niż u mnie). I tak funkcjonowaliśmy - ja u boku pięknej, młodej, urzekającej uśmiechem dziewczyny, a ona przy starszym, bardziej doświadczonym facecie z licznymi pasjami. Związek miał się świetnie przez ponad 3 lata na tych zasadach, a układ bez żadnego przymusu wyglądał tak, że ja cały czas w pracy/nauce/sporcie i KAŻDA chwila wolna dla niej - ona za to czas wolny zabijała oglądaniem filmów i dbaniem o siebie, czekając ciągle na mój powrót. Jako mężczyzna dałem sobie radę przez 3 lata być na tyle pewnym siebie i odpowiedzialnym, że czuła się przy mnie jak w raju, ciągłe to powtarzając (rzecz jasna bez pantoflarstwa), natomiast ostatni rok spowodował totalną destrukcję i toksyczność. Przestałem cieszyć się z życia zbyt intensywnie wpadając w wir obowiązków, ona w wyniku wejścia w nowe towarzystwo zapragnęła imprez i dosłownie znienawidziła mnie, co chwila negując mnie i moją rodzinę, przeklinając, podnosząc rękę na mnie - głównie dlatego, że nie poświęcałem jej tyle uwagi co kiedyś (w zasadzie byłem tak cholernie zmęczony na co dzień, że tej uwagi nie było prawie wcale, chociażby seks stał się już tylko przyjemnością bez żadnej czułości z obu stron), że ona sama była nieszczęśliwa w miejscu w którym mieszkaliśmy, a problemy które się pojawiły jak chciałem rozwiązać, a ona nie przykładała ręki dosłownie do żadnego z pojawiających się wyzwań... Mówiąc krótko - zrobiło się b. ciężko w życiu i oboje polegliśmy, z wielkiej miłości - wielka nienawiść, a w tym wszystkim pojawił się starszy ode mnie facet (8 lat starszy od niej), już pracujący, imprezowicz, i tu nie jestem pewien - ale chyba są razem, na tym etapie totalnie mnie to już nie interesuje. W wyniku problemów które pojawiły się podczas już tego 4 roku znajomości straciłem niesamowicie pewność siebie, zawsze obecne cele życiowe i męskość, nie potrafiłem dać bezpieczeństwa i uczucia, a ona to wyczuła i instynktownie na jakiś czas przejęła kontrolę nade mną, totalnie odcinając mi skrzydła, pogrążając w beznadziei. Ogólny bilans 1:1, jeszcze raz powtórzę - oboje daliśmy ciała niesamowicie, z tym że ja, jako facet - wciąż bardzo to przeżywam, bo prawdopodobnie gdybym nie popełnił kilku błędów, wciąż moglibyśmy pięknie współistnieć obok siebie. Kochałem ją zapominając o całym świecie dookoła, całe szczęście nie zaniedbując swojego rozwoju, zaniedbując natomiast swoje życie spoleczne totalnie! Została mi najbliższa rodzina i przyjaciel, kilkoro znajomych z którymi nie mam potrzeby wchodzić w głębsze relacje.
No i teraz przechodzę do sedna - mój stan emocjonalny na 3 miesiące po rozstaniu. Zgłębiłem trochę psychologię społeczną i psych. relacji damsko-męskich, wyciągnąłem mnóstwo wniosków z tej porażki. Rozstaliśmy się finalnie oboje dochodząc do wniosku, że wspólna obecność bez seksu/czułości (tu pod koniec było naprawdę pięknie, ze względu na emocje) jest nie do zniesienia. Ale, ale... Moje uczucie do niej wciąż istnieje, często budzę się z nią o 5:00, a rozmawiając z każdą dziewczyną mam moją ex przed oczami. Niesamowicie przeżyłem pierwsze 2 miesiące, to zakrawało na depresję, schudłem 10 kg, chodziłem jak maniak po mieszkaniu dzień w dzień tłumacząc sobie wszystko na głos. Wynik tak niskiej samooceny i brania wszystkiego na siebie - ona nie miała tego problemu, prawdopodobnie "przejęta" przez nowego kolegę, wróciła do miasta rodzinnego wpadając w wir imprez i rozrywek. Ja zostałem sam w mieszkaniu ze swoimi porażkami ciągnącymi się od roku. Jest coraz lepiej, ale moja pewność siebie to dno, z którego na szczęście wychodzę wracając do tego, co mi wychodzi najlepiej - sport. Są dni, w które mam ochotę nawiązać relację z kobietą i tu zaczynają się schody. Pomyślnie przechodzę pierwszy etap nawiązania znajomości - tzw. podryw nieznajomej, przez ten okres 5/5 dziewczyn wyraziło chęć spotkania, a ja nie ukrywając - czułem niezwykłą satysfakcję. I kiedy do owego spotkania dochodzi, ja poddaję się totalnie... Porównywanie do ex, szukanie jej cech w tej nowo poznanej dziewczynie, totalna niechęć zaangażowania się z mojej strony emocjonalnie i jakkolwiek inaczej, z każdą minutą do tego spadek pewności siebie. Totalnie nie wiem o czym mam z dziewczynami rozmawiać, nie potrafię się otworzyć (no bo myślami wracam ciągle do NAS i wspomnień), więc spotkania wyglądają mniej więcej tak, że zadaję pytania i sprawiam jedynie, by dziewczyna czuła się przyjemnie w mojej obecności. Działa to tak, że one są chętne na kolejne spotkanie bo to widać i czuć, ale ja wymiękam. Mimo, iż poznawane kobiety są pod względem ex równie atrakcyjne, a do tego o znacznie większym intelekcie, ja mam do nich jakiś wewnętrzny wstręt i lęk, że im nie podołam (niska samoocena, jeszcze obecne negatywne emocje). Mój system wartości i małe doświadczenie nie pozwala mi na "wyrwanie dziewczyny na jedną noc", przez te lata byłem wierny tylko jej, świadomie nie zwracając zupełnie uwagi na płeć piękną, zamykając się na ten związek i własny rozwój.
Brakuje mi kobiety, ale bez zaangażowania emocjonalnego nie potrafię nawiązać z żadną relacji. Czy to normalne na etapie 3 miesięcy po rozstaniu? Jak wyjaśnić to, że ona prawdopodobnie już weszła w nowy związek? Nie była tak zaangażowana w uczucia jak ja? Jest kobietą i nie czuje odpowiedzialności za to co się stało? Co myślicie o tej całej sytuacji, mam 23 lata a czuję się przy jakichkolwiek dziewczynach jak stereotypowy prawiczek-informatyk-z wysyfioną twarzą (będąc w rzeczywistości ponoć pociągający, zadbanym, z intelektem i pewnością siebie bijącą z oczu - opinie koleżanek).
Pozdrawiam!