Dzień dobry, Netspołeczność
Napiszę Wam moją historię, bo nie mogę sama ogarnąć myślami swoich emocji.
Byłam z Partnerem przez rok. Mieszkaliśmy razem przez 9 miesięcy w wynajmowanym mieszkaniu. Układało się dobrze, bardzo dobrze.
Dawał mi poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Powtarzał, że mnie kocha - widziałam to w Jego gestach i decyzjach. Zachowywaliśmy się, jak rodzina - obiadki i spotkania z mamami itp. Były plany na przyszłość - bliższą (wyjazd w czerwcu do Wrocławia) i dalszą.
Problemy zaczęły się przy zmianie mieszkania (miesiąc temu). On zaczął być oschlejszy. Nie chciał nigdzie wychodzić wspólnie. Wolał zostać w domu i siedzieć przed komputerem (uczył się programować). W sobotę po małej wymianie zdań stwierdził, że najlepszą opcją będzie się rozstać. Powodem było to, że się nie dogadujemy, bo w ciągu tego roku pokłóciliśmy się już 4 razy (!). Na pytanie czy mnie kocha, powiedział, że miłość to takie dziwne uczucie i że kochał mnie "jak było dobrze". Poczułam, jakby ktoś trzasnął mnie dosłownie w twarz. Zaczęłam się pakować. W trakcie tego, on bez słowa poszedł do kuchni i porozdzielał wszystko, co było moje: kubki, garnki, nawet posiłek, który sobie przygotowałam i wsadził je do siatek. Następnego dnia napisał, że mam mu te siatki zwrócić...
Czy to normalne? Może ja wyolbrzymiam, a to on jest taki szlachetny, że jeszcze mnie popakował? Czuję się okropnie. Jakby ten wspólny czas nic dla niego nie znaczył. Jego cynizm (nie wiem nawet, jak to nazwać) roztrzaskał mnie definitywnie. To nie moje pierwsze rozstanie z mężczyzną, ale przechodzę je najgorzej.
Oprócz złamanego serca, czuję wstyd i porażkę, że musiałam wrócić do domu rodzinnego. Nawet w perspektywie nie mam pieniędzy na samodzielny wynajem mieszkania. Moje poczucie własnej wartości - mimo, że i tak niskie - teraz sięgnęło dna.