Moja matka. Kobieta, której wiecznie nic nie pasuje i do wszystkiego ma "ale". Która podając mi popcorn gdy byłam dzieckiem mówiła "masz, grubasie", mimo, że byłam szczupła, co spowodowało w późniejszych latach katowanie się dietami. Która gdy widzi mnie siedzącą w książkach, uczącą się materiału z następnych już klas mówi, że mam się skupić na tym, co jest teraz i nie zajmować się głupotami. Która ma moje marzenia za nic. Ktora, gdyby dowiedziała się, że chcę iść na psychiatrię prawdopodobnie by mnie wyśmiała. Która nie rozumie, czym jest fobia społeczna, a za kolejną powtórkę 1 klasy liceum obwinia mnie i moje "lenistwo", nie to, że panicznie boję się ludzi, że mam problem żeby wyjść nawet do spożywczaka po głupi chleb. Nigdy nie prosiłam i nie proszę jej o pieniądze, moje potrzeby to minimum, ale i tak ma problem nawet o to, że "jem za dużo", to znaczy trzy kanapki zamiast dwóch, bo "jej wystarczają dwie", i że mam iść jak najszybciej do pracy. Która oszczędza na wszystkim, byleby tylko mieć na swoją złotą bizuterię, kosmetyki z maxfactora i wycieczki do Portugalii za parę tysięcy złotych, podczas gdy ja muszę opiekować się jej wiecznie na*ierdolonym mężem, bo moim ojcem go nazwać nie mogę, i tłumaczyć się mu, bo nie raczyła mu powiedzieć że wyjeżdża. Która uważa, że wiecznie nic nie robię, mimo, że staram się ze wszystkich sił zajmować domem i się uczyć, bo boję się iść do pracy. Która wiecznie obwinia za wszystko mnie - bo to przeze mnie musi się leczyć, przeze mnie brać antydepresanty. Czuję się zrezygnowana. Czuję się jak nikt. Znów zaczynam wątpić w to, że cokolwiek mi się uda. Zaczynam wierzyć, że zawsze będę tępym tłukiem bez nawet wykształcenia średniego. Niedojdą. Parodią człowieka. Kimś, kto będzie już zawsze przesiadywał tylko w domu i bał się robić cokolwiek poza nim.
Musiałam się wygadać.