Problem jest taki. Jestem z kimś od ponad roku. On ma 42 lata, ja nieco mniej. Ja jestem po nieudanym małżeństwie (po zdradach i oszustwach mojego męża postanowiłam w końcu zakończyć małżeństwo). Mam córkę - 11 lat. Gdy poznałam owego pana oczywiście nigdy niczego nie ukrywałam z mojego życia. Od początku wiedział na co się decyduje.
Pan jest kawalerem. Był w dłuższym związku, ale na odległość i to znaczną, więc po prostu tam bywał co jakiś czas na parę dni. Nie wiem, na ile to był pobyt u niej, bo kobieta ta mieszkała z córką w domu matki, a on niedaleko ma ciotkę, z którą jest związany i do której właśnie jeździł.
Ma on swoje mieszkanie, ale choć wyprowadził się domu ponad 10 lat temu, cały czas przez 7 dni w tygodniu chodził na obiady do rodziców (to samo miasto, pół godzinki piechotą).
Muszę przyznać, że zapaliła mi się czerwona lampa, gdy usłyszałam o tym, że w zasadzie każdego dnia przychodzi do domu po pracy, chwile odpoczywa, zbiera się do rodziców, tam siedzi do 18-19, i wraca. Ale on twierdził, że to nie problem, że po prostu nie opłacało mu się dla siebie gotować, to chodził.
Od początku twierdził, że absolutnie nie ma problemu z akceptacją mojej córki. Przecież był już w takim związku. Było ok. Wszystko szło w miarę dobrze, związek się rozwijał.
Po pół roku znajomości wylał na mnie kubeł zimnej wody, gdy w zwykłej rozmowie... w jakimś tam kontekście (chyba filmu), ja spytałam, czy byłoby dla niego problemem spotykanie się z byłą prostytutką. On na to odpowiedział, że przecież spotyka się ze mną, a tym też przecież naraża się na wyśmiewanie. Ogromnie mnie to zabolało. Nigdy do niczego przecież go nie zmuszałam. Powiedziałam, że nie uważam, żeby jakąś ujmą było spotykanie się z kobietą z dzieckiem, ale na pewno nie powinien robić tego on, skoro tak myśli. Wiele przepłakanych chwil, sprawa zakończyła się niemal zerwaniem, ale ostatecznie bardzo starał się to odszczekać i przekonywał, że wcale tak nie myśli, że bzdur naplótł. I że mi to udowodni, że tak nie jest. Dałam szansę.
Niby ok. Coraz bardziej poważny związek. On zna moją rodzinę, która niemal go już traktuje jak "swojego". No i w końcu w Wigilię i on mnie zabrał do swoich rodziców (najpierw byliśmy u mojej rodziny). Zaskoczyło mnie to, że choć tak często tam bywał, oni nie wiedzieli kompletnie nic na mój temat. Ani kim jestem z zawodu, ani że jestem po rozwodzie, że mam córkę. Głupio się czułam, nie wiedziałam, co mówić, nie wiedziałam, z jaką reakcją się spotkam. Powiedziałam mojemu, że głupio się zachował, że mnie postawił w krępującej sytuacji. Ponoć po tym im powiedział.
No i kolejne decyzje. Parę tygodni temu postanowił przeprowadzić się do mnie. To była bardziej jego decyzja niż moja, nie naciskałam, choć oczywiście i też nie miałam nic przeciwko. Tylko że... No właśnie raz w tygodniu znika (pod pretekstem wzięcia czegoś z mieszkania), w tym czasie idzie oczywiście na obiadek do rodziców, później do siebie, wraca po pracy następnego dnia. Troszkę mnie to zaczęło irytować, bo ja nie biegam na obiadki do moich, zresztą moja mama, już uwzględnia go i jeśli mnie zaprasza to oczywiście z nim. Ostatnio byłam świadkiem jego rozmowy z mamą, z której spytała, kiedy przyjedzie. On wymijająco odparł, że nie wie, bo wiedział, że mogę słyszeć. Ale oczywiście już zaczął przebąkiwać, że musi w tygodniu pojechać do domu.
Odmiennym tematem jest jego ciocia, do której choć nie jest od paru lat z tamtą kobietą, bardzo regularnie (średnio co dwa miesiące jeździ, na parę dni). I tu też trochę mnie to zaczęło irytować. Ostatnio pojechał już mieszkając ze mną. Mnie nie spytał, czy miałabym ochotę. Za to zabrał swoją mamę.
Jak dla mnie to on tak nie do końca odciął pępowinę. Niby mieszkał sam, ale jednak w symbiozie z rodzicami. Tak na dobrą sprawę to on sam nigdy nie prowadził gospodarstwa domowego.
Boli mnie to, bo niby sam chce zacieśniać nasze relacje, ale jednak widzę, że czuje się rozdarty... i go ciągnie tam. I nie mam pewności, czy on naprawdę akceptuje moją sytuację i czy rzeczywiście się mnie nie wstydzi... Nie wiem, jakie podejście ma teraz jego rodzina. Od Wigilii cisza... i nie widzę chęci z ich strony, by mnie lepiej poznać. Natomiast on zwyczajnie z tym nic nie robi. I to też jest dla mnie bardzo wymowne.
Nie wiem, może powinnam rozumieć, ale chyba za stara jestem na to, bo brak mi cierpliwości... i ostatecznie poprosiłam go, żeby się wyprowadził, bo najwyraźniej nie był gotowy na tak poważny krok jakim jest wspólne mieszkanie.
I sama nie wiem. Co o tym myślicie? Przesadzam?