Jestem tchórzem, egoistką bez kręgosłupa moralnego.
Jestem w punkcie gdy to wiem, jest to chyba połowa sukcesu by to zmienić.
Od kiedy pamiętam zawsze uciekałam. Pierwsza miłość - 18lat, 2 lata razem, ale to był zły człowiek, tak po prostu zły w każdej dziedzinie życia. O większości kłamstw dowiedziałam się dopiero gdy nabrałam odwagi i odeszłam. Później trafiałam dobrze, ale to ja stałam się tą złą stroną.
K - cudowny, dobry, 2lata razem, ostatnie pół roku jak przyjaciele - nawet bez pocałunków. Poznałam B. i po kilku dniach zostawiłam K. - ale nie potrafiłam przyznać się że ktoś jest, wytłumaczyłam inaczej i uciekłam.
B. - 4 lata razem, wspólne mieszkanie, a gdy było bardzo źle uciekłam w romans...potem jeszcze rok razem bo każdemu z nas było szkoda mieszkania, ostatnie miesiące spędzone na rozmowach jak się rozstać.
Poznałam P. - dosłownie po kilku dniach rozmowa z B. że najwyższa pora działać, wyprowadził się, bez żalu i prób ratowania, bo oboje tego chcieliśmy. Ale też nie potrafiłam powiedzieć że jednak ktoś był motywacją do tego kroku.
Z P. kilka miesięcy razem, ciąża - przyjęta ze spokojem i w sumie radością bo to idealny człowiek do życia. Dzisiaj po 5 latach wiem, że gdyby nie ciąża nie bylibyśmy długo razem, bo bardzo się różnimy i nie ma za grosz chemii. Kiedy przyszedł kryzys - nie wytrzymałam i uciekłam w romans, zabijając już resztki jakiejkolwiek miłości do niego, chociaż on tak bardzo mnie chce, tak bardzo chce mieć normalną rodzinę. I znowu myślę czy nie odejść, najlepiej bez mówienia dlaczego tak naprawdę, ale już nie jestem gówniarą - mam dziecko, zobowiązania i on na to nie zasługuje.
Co jest ze mną? Co ja mam zrobić? Dlaczego patrzę tylko na siebie, na swoje potrzeby, nie potrafię kochać, być dobra, moralna, stworzyć ciepły dobry dom dla mojego dziecka. Albo po prostu przyjąć na klatę konsekwencje moich podłych czynów.
Chciałabym mu powiedzieć wszystko. Ale boję się - wiem że nic gorszego mu zrobić nie mogłam, że on wszystko by zniósł ale nie to. Boję się tego wzroku wszystkich - rodziny, znajomych, nie zniosę tego.
Odejść podkulając ogon i iść w zaparte? Zostać, zagryźć zęby i próbować mu to wszystko wynagrodzić, udowodnić sobie że coś jestem jednak warta - niech choć on i moje maleństwo będą szczęśliwi mając pełen dom? Ja chyba i tak nigdy nie będę, pewnie nie potrafię.
Gdybym mogła cofnąć czas odeszłabym wcześniej nie marnowała mu życia na bycie z kimś tak popieprzonym
on nie wie połowy tego co ja myślę, co robię, co mam w głowie. Nie wie z kim jest po prostu. Nie poznał mnie, znaliśmy się tak mało.
Chcę inaczej ;/ dobrze, uczciwie, mieć kogoś kto wie o mnie wszystko - nawet te najczarniejsze strony, nie ubierać masek. Ale widzę że założyłam już, że mąż nawet jak mu powiem wszystko - nie zrozumie, nie wybaczy, nie zaakceptuje, że mogę to mieć tylko z kimś nowym. Myślę czy mu nie powiedzieć tego po to żeby mnie znienawidził, uwolnił się ode mnie, jako kara dla mnie za wszystko co dotąd zrobiłam.
Już naprawdę nie wiem co ze sobą robić, iść do Kościoła, do terapeuty, mówić, nie mówić. Jestem zerem