Excop, niczego nie wiadomo mi o tym, by książka Stone'a była źródłem określenia "efekt Michała Anioła". Raczej chodzi tutaj o zwykłą metaforę dotyczącą tego, że rzeźbiarz pracując z kawałkiem kamienia, wydobywa jego potencjał, tj. postać ukrytą w materiale poddawanym obróbce. Analogicznie bliskie nam osoby wydobywają nasz potencjał i w ogromnym stopniu nas kształtują, mają wpływ na to, jacy jesteśmy i jak postrzegamy samych siebie.
Na związkach romantycznych najlepiej to widać, nawet potocznie mówi się o tym, że ktoś przy kimś rozkwita, że komuś miłość służy itp. Nawet jeśli druga połówka trochę nas idealizuje, to chcemy być takim człowiekiem, którego ona w nas widzi (dostrzega nasz potencjał).
kammiś napisał/a:Nawkuwa się, zna bardzo dużo słówek, zna gramatykę, ale dwóch zdań nie zamieni. Nikt mi nie powie, że to nie zniechęca i że w takiej sytuacji warto dalej próbować, bo widocznie taka osoba, która np. przez 5 lat uczy się codziennie języka, a dalej się nie dogada, nie ma zdolności językowych i już.
To nie świadczy o tym, że nie masz zdolności, a jedynie o tym, że źle się uczysz. Języki to nie jest po prostu pamięciówka, że siadasz, wkuwasz i już umiesz. Pierwszym krokiem do sensownej nauki języków powinno być odnalezienie metody, która działa konkretnie na nas. Jeśli wybierzemy złą, to ciężko się czegoś nauczyć. Można powiedzieć, że obecnie mam łatwość w nauce kolejnych języków, a mimo tego istnieje wiele metod nauki, które nie są dla mnie i z którymi szłoby mi opornie. Każdy poliglota Ci powie, że nie ma czegoś takiego jak talent do języków (np. na wykładach TEDu świetnie to tłumaczyli). Jest tylko wybór metody dopasowanej idealnie do nas + systematyczność, systematyczność i jeszcze raz systematyczność. Jakiś nauczyciel może zobaczyć w Tobie potencjał, np. że szybko łapiesz fonetykę, ale przecież on się tego za Ciebie nie nauczy. U mnie nauka jakichkolwiek języków zaczęła się od tego, że nauczyciele dojrzeli mój potencjał, co dało mi motywację i tak jak napisała Olinka, dzięki temu połknęłam bakcyla. Jednak to nie wyglądało tak, że oni odkryli jakieś moje magiczne zdolności, bo musiałam wszystko zdobyć ciężką pracą. Po drodze spotkałam jeszcze wiele osób, które zarażały zamiłowaniem do języków i również miały nastawienie, że mogę wszystko, no więc sama w to uwierzyłam, choć oczywiście miałam też takie chwile, gdy myślałam, że do niczego się nie nadaję. Według mnie to jest zupełnie normalne i rozczarowanie sobą/ swoimi umiejętnościami też jest normalne, bo ciągle chcemy więcej i nie zadowalamy się byle czym. Jednak to tylko od Ciebie zależy czy zamkniesz się w tym marazmie, czy też ponarzekasz chwilę, a potem wrócisz do roboty.
Olinka napisał/a:Kammiś, mówienie dziecku, że da radę musi mieć jakieś realne uzasadnienie, jakieś podstawy. Dawanie komuś tak zwanej fałszywej nadziei jest krzywdzące. Nie można kogoś upewniać w czymś, co z góry skazane jest na porażkę. Jeśli czegoś nie jesteśmy pewni, to lepiej mówić: spróbuj, jeśli nie wyjdzie, to świat się przecież od tego nie zawali, a przynajmniej będziesz wiedział, że spróbowałeś; podjąłeś wyzwanie, a to też jest ważne.
Pod tym mogę się podpisać. Motywowanie nas przez bliskich i ich wiara w nasze siły nigdy nie może polegać na okłamywaniu. Jeśli mężczyzna mojego życia powie mi, że dam radę teraz wszystko zmienić i zostać astrofizykiem, to nie ma takich klapek na oczy, które by sprawiły, że wzięłabym te słowa na poważnie. Jednak jeśli mi powie, że mogę się nauczyć podstaw programowania albo mogę opanować całki, no to niby dlaczego mam tego nie móc zrobić?
Tak samo nie powiesz mężczyźnie, który nie ma większych zawodowych ambicji, że przecież on może zarabiać 40 tys. miesięcznie, bo Ty w niego wierzysz. No teoretycznie może, tak samo jak ja teoretycznie mogę zostać astrofizykiem. Jednak czy to byłaby dobra motywacja? Nie sądzę. Jak już napisano - małe kroczki.