Z mężem jesteśmy razem od 5 lat, z tego prawie 3 po ślubie. Ja 22, on 25 lat. Mamy wspaniałą, dwuletnią córkę, która jest moim życiem.
Ze szczęśliwego małżeństwa zrobiła się gehenna. Alkohol, narkotyki, towarzystwo. Zaczęło się niewinnie. Od imprezy i niewrócenia do domu na noc. Wybaczyłam- bo o małżeństwo trzeba dbać. Ale potem znowu i znowu melanż i olewanie moich potrzeb i potrzeb naszego dziecka.
Potem wyzwiska. Bo jestem złem. K*rwą nic nie wartą i do niczego niepotrzebną. Potem...cios. Jeden, drugi, kolejny. Wybaczyłam- bo to tylko "liść" w twarz, a dziecko musi mieć rodzinę.
Jednak postawiłam się. Wywaliłam z domu na zbity pysk. Słodkie sms-y, spotkania, rozmowy i starania, aby razem wyjść na prostą. Przecież się kochamy nade wszystko.
Dzisiaj szłam do pracy (go zwolnili) więc miał zająć się córką. Kiedy wyszłam, znów zobaczyłam jak z kumplem pije piwko, łapiąc promienie słońca. I co? "Sama siedź sobie z dzieckiem i nie rób zadymy bo zobaczysz. Wybuchłam. Awantura, wzięłam Małą i zaprowadziłam ją do mamy. Stojąc na przystanku widziałam jak świetnie bawi się z towarzystwem. "Pajac" powiedziałam i kontynuowałam rozmowę z bratem, który też jechał do pracy. Nagle podszedł. Rozjuszony, podpity. Cios. Jeden, drugi i kop. Zlał mnie jak psa na przystanku pełnym ludzi, których codziennie mijam na ulicy, których znam.
Jest mi wstyd. Poobijana pojechałam do pracy modląc się, aby nic nie było widać. Nie potrafię sobie z tym poradzić. Umarłam. W ciele nie ma już niczego. Nicość, pustka i wstyd. I żal. Bo zrobił to on. Ten, który obiecał kochać, wapierać i troszczyć się...