Witam.
Mam 23 lata. 01.10.2011 roku zmarł mój Tata. Miał raka płuc z przerzutami do mózgu. Pewnego lipcowego dnia Tacie zaczęło kręcić się w głowie wybrał się do lekarza. Lekarz dał skierowanie do neurologa. Cóż wizyta miała być w sierpniu, ale jeszcze w tym samym dniu Tata zaczął tracić czucie w ręce więc poszliśmy do neurologa prywatnie (dwie klatki dalej przyjmował). Stwierdził żeby natychmiast jechać do szpitali bo jest niedotlenienie mózgu. Zbadali Tate na neurologi stwierdzili ze guz i wysłali na neurochirurgie. Tatę tam przyjęli i zoperowali. Po tygodniu od operacji wypisali, bo Tata dobrze się czuł w sumie jak przed operacją.. Tata po 10 dniach przestał chodzić. Zadzwoniłam do lekarza co Tate operował olał sprawę. Wezwaliśmy pogotowie wzięli go na neurologie tam Tatę też olali i faszerowali psychotropami tak że nie wiedział co się z nim dzieje i musiał siedzieć w pampersach. Stwierdzili że to rak i wypisali Tate. Nie mówiąc nam co mamy robić ani nic a z Tatą nie dało się dojść do kontaktu. W między czasie gdy Tata był na neurologi po operacji miał wizytę z onkologiem profesorem tarnawskim. Okazało się że ktoś z neurochirurgi nie dał Tacie przy wypisie jakiegoś papierka i on Taty nie przyjmie. Był bardzo nie miły wręcz wydarł się na moją mamę gdy o coś zapytała. Jedyne co nam powiedział to trzeba leczyć i nic więcej. Ja z mamą załamana nie wiedziałyśmy co robić co załatwiać gdzie iść. Nic. W końcu ktoś nam powiedział że należy zrobić bronchoskopie. Więc udało nam się załatwić miejsce na pulmologi, ale Tata przestał zupełnie kontaktować i mówić. Nie jadł ani nic. tylko powoli umierał. 2 dni przed śmiercią dostał gorączki, której nie dało się zbić. Dzień przed śmiercią siedział przy nim a on płakał. Nie mogłam mu pomóc a ni nic zrobić.
Minęły dwa lata a ja dalej nie potrafię pogodzić się z tym że Taty nie ma. Byłam z nim bardzo zżyta. Skoczyłabym w ogień za nim gdyby miało go to uratować. Nie umiem dojść do siebie bo tym jak lekarze nas traktowali. Nikt nie odbył z nami rozmowy co i jak zrobić. W ogóle nikt nam nie powiedział że Tata ma raka dopiero jak go pogotowie zabierało sanitariuszka zapytała się nas przy Tacie czemu nie załatwiamy hospicjum. Pamiętam wystraszoną minę Taty.
Aktualnie studiuje na politechnice gdzie są takie same chamy jak Ci lekarza. Cóż teraz w wakacje dowiedziałam się że choruje na hashimoto i mam niby nerwice. Chodziłam do psychologa i miał mnie umówić na terapie grupową ale cisza od przychodni.
Minęły już dwa lata a ja się czuje tak samo jak dzień po śmierci Taty czekając aż on wróci.
Mam ogromne oparcie w moim obecnym chłopaku bardzo mnie wspiera, ale on tez studiuje i nie mieszkamy razem. Czuję że do nigdzie nie należę. Na uczelni mam problemy z jednym prowadzącym uwziął się na mnie i mnie poniża przy wszystkich. Jestem już wykończona.
A przyjaciele no cóż z wielu, którym zawsze pomagałam zostało 2. A mój tamtejszy chłopak totalnie mnie olał i miał pretensje że nie zajmuje się jego problemami i że on ma swoje potrzeby. W końcu nie wytrzymałam i zerwałam z nim w kwietniu zeszłego roku.
Jak żyć dalej gdy los odebrał mi mojego Tatę? Czym zapełnić tę pustkę?
Zbliżają się święta a ja mam nadzieję że Tata będzie z nami.
Czuję się strasznie samotna. Umarła jakaś część mnie i z dnia na dzień jest coraz gorzej. A doszły do tego problemy na uczelni i zdrowotne. Kiedy będzie dobrze? Przestaje już wierzyć że będzie kiedykolwiek.