Kocham mojego faceta bardzo mocno i on mnie też. Problem tkwi w tym, że mamy takie same charaktery. Oboje jesteśmy nerwowi, wybuchowi, pyskaci i szukamy zaczepki. Męczy nas to że się często kłócimy o pierdoły typu:źle ułożony koc, za słodka herbata, źle uprasowana koszula, za dużo sera na kanapce itd...Zarówno on jak i ja czepiamy się siebie takich rzeczy :(i potrafimy się na siebie wydrzeć i wyzwać od debili.Męczy nas to już i nie potrafimy się ugryźć w jęzor. Obrażamy się także na siebie na krótką chwilkę, po czym zapominamy o wszystkich zajściach. Gdyby nie te sprzeczki nasz związek był by udany, strasznie komediowy. W towarzystwie jesteśmy "duszami" i każdy mówi że jesteśmy dla siebie stworzeni. Nasze dialogi o sprawach codziennych są prowadzone na wesoło, zwracamy się do siebie pieszczotliwie, "kocham cię" mówimy sobie 20 razy na dzień. Tylko te kłótnie. :( Czemu tak jest? Kiedy rozmawiamy o rozstaniu,(po przedawkowanej kłótni) nadchodzi chwila grozy, po czym on mnie bierze na ręce albo przytula i mówi że umrze beze mnie ja wtedy się popłaczę i mówię mu to samo, że jest dla mnie wszystkim. Drażni mnie to że się mnie czepia, jego drażni że ja się czepiam, ale żyć bez siebie nie potrafimy
On jest kochany człowiek, nie odwala mi niepotrzebnych akcji z kolegami, alkohol pijemy zawsze razem, potrafimy się dogadać, gotuje mi obiadki, sprząta w domku, troszczy się o mnie tak samo jak ja o niego. Dbamy o związek, ale kiedy zachodzi zajście między nami,załamują mi się ręce i mam ochotę go zabić. Tak samo on mnie :(Ranią mnie jego słowa i jak mu to mówię, to on mówi że jego ranią moje, ot cała filozofia na którą chyba nie znajdziemy lekarstwa, więc albo pewnego dnia popełnimy razem romantyczne samobójstwo, albo będziemy dalej tak żyć.
Nie wiem czy ktoś mi tutaj coś poradzi sensownego, nieważne. Przynajmniej mi trochę ulżyło.