"Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał [...], byłbym niczym."
1 Kor 13 1-7
Oplotłem powoli sznur między dłonią a łokciem. Pętlę zrobiłem wcześniej, przesuwała się bez zarzutu i powinna gładko zacisnąć.
Wziąłem w dłoń ulubioną siekierę, z którą lubiłem chodzić po lesie i wyruszyłem w drogę.
Miałem przed sobą kilka godzin marszu, a nie chciałem dotrzeć na miejsce w nocy. Powrotu nie brałem pod uwagę.
Od pewnego czasu mialem wszystkiego dosyć, poczułem się jak przepełniona, przenośna toaleta.
Tak to jest, kiedy pozwoli się ludziom srać na łeb.
A pozwalałem często i chętnie, po kolei. Taki ze mnie miły gość, co to dla każdego dobry i pomocny.
Miara się przebrała, a ja nie widząc wyjścia z sytuacji, postanowiłem ją zakończyć w sposób ostateczny.
Patrzę na swoje życie i sam się sobie dziwię, jak mogłem tak spierdolić.
Począwszy od wyboru żony, z którą od początku niewiele mnie łączyło, a po przyjściu na świat pierwszego dziecka nawet to niewiele pofrunęło daleko.
Po urodzeniu czwartego była już tylko wiecznie marudzącą hipochondryczką, szukającą pociechy w serialach.
Czwórka to nie był mój pomysł, wykonanie chyba tak.
Dzieci może nawet były i udane, ale skąd mogłem to wiedzieć, kiedy musiałem dymać w fabryce na dwie zmiany, żeby wykarmić i ubrać tę czeredkę, spłacić teściom połowę domu i stary samochód, który łaskawie odstąpili.
Pracę miałem tak odmóżdżającą, że nawet czytanie ze zrozumieniem bajek sprawiało mi trudności.
Jeszcze kilka lat i będę warzywem doskonałym, z wydeptaną trasą między pracą a domem, a jedyną rozrywką będzie sobotnia puszka piwa i mundial co cztery lata.
Były czasy, kiedy świat leżał u moich stóp, a przynajmniej takie miałem przekonanie. Oddychałem pełną piersią, patrzyłem odważnie do przodu. Robiłem rzeczy, o których innym się nawet nie śniło.
Kochałem i byłem kochany.
Gdzie to wszystko, co się wydarzyło po drodze?
Szukam momentu zwrotnego, nie mogę się doszukać. Widzę mnóstwo różnych okoliczności, przyczyn i skutków. Działań, a przede wszystkim zaniedbań.
Jednak takiego momentu, który byłby tym oczywistym początkiem tony gówna, które spadło mi na łeb, nie umiem znaleźć.
Nie wiem po co wchodzę w ten monolog, niczego nowego już nie odkryję.
Próbowałem od dłuższego czasu z mizernym skutkiem, wreszcie dałem za wygraną.
Doszedłem wreszcie na miejsce, choć marsz w deszczu, górach i lesie nie był łatwy. Tutaj chciałem zostać na zawsze, tu były wspomnienia młodości i odległość, która dzieliła od wszystkiego przed czym uciekałem, co zostało w dole.
Wszedłem na pień złamanego wichrem drzewa, sznur zarzuciłem na gałęzi innego, ponad sobą. Wymarzone miejsce.
Stałem tak gubiąc poczucie czasu. Parujące po deszczu lasy, cisza wokół, zapachy które w odświeżonym powietrzu wkręcały się mocno w mózg, niczym korkociąg w korek starej, nigdy nie otwieranej butelki.
Od bardzo dawna nie byłem tak mocno z sobą i naturą, mimo że śniło mi się to po nocach.
Z krzaków opodal wyszło na polanę małe stado. Jeleń, byk z ogromnym porożem, łania i młode.
Byk stał rozglądając się wokół, reszta skubała trawę. W pewnym momencie spojrzenia moje i samca skrzyżowały się i pozostały tak, jakby zwierzę chciało mi coś przekazać.
Trwało to dobrą chwilę, po czym zwierzę wydało głośny ryk i całe stado niespiesznie ruszyło dalej.
Zrzuciłem ten jebany sznur, który miał być przepustką do raju i cisnąłem nim w krzaki. Nie będzie mi już potrzebny, coś do mnie przed chwilą dotarło.
Pewnie nie zadowolę wszystkich, ten i ów się mocno zdziwi. Jednak miałem jeszcze coś, o co warto było walczyć.
Ruszyłem w dół, choć zmierzch na wyżynach, w lesie był już czarną nocą. Spieszyłem się, miałem sporo do zrobienia.
.
.
.
Pośpiech jest złym doradcą, mówią. Mają rację.
Leżę już trzeci dzień z połamanymi nogami i ogromną szpilą w plecach, która wbija mi się w kręgosłup ilekroć próbuję się poruszyć.
Takie uroki łażenia w nocy po lesie, gdzie roi się od starych, głębokich zapadlin.
Trzy dni na przemyślenia to dużo i mało. Wystarczająco, by pojąć magię życia i wciąż za mało, by się pogodzić z jego utratą.
To nic, że słyszę głosy nawołujące mnie po imieniu, to już nie jest ważne.
Sen, błogi sen spływa na mnie i okrywa ciepłym płaszczem zapomnienia.
.
.
.
Młody, żarliwy ksiądz wygłaszał płomienne kazanie. Szło mu całkiem nieźle, rozkręcał się coraz bardziej. Mówił podniesionym głosem szeroko gestykulując, rozglądając się wokół. Kościół nie był pełen, ale połowa miejsc była obsadzona, co w tej parafii było sukcesem.
W tych czasach ludzie szukali Boga poza kościołem. O ile szukali.
Niektórzy w sobie samych, inni w drugiej osobie czy w używkach, które choć na chwilę pozwały zapomnieć. Nie czuć.
Większość w galeriach handlowych, właśnie ogłoszono letni sezon wyprzedaży. Czujesz się kiepsko, ciągle zmęczony, wypalony życiem rodzinnym i zawodowym? Kup sobie większy telewizor, do tego nową platformę z najnowszymi filmami z Hollywood, fabryki marzeń i snów. Poczujesz się o wiele lepiej.
Dzieciakom najnowsze konsole, kilka nowych gier i już spokój na parę tygodni. Wszystko to za niewiarygodnie niską cenę, bo z obniżką 30% i śmiesznie niskimi ratami.
Głupi by nie skorzystał, a to przecież okazje nie dla idiotów.
A co, raz się żyje!
Wszystkie te myśli przewijały się przez głowę Adama, który przysłuchiwał się kazaniu.
Adam był dziwnym człowiekiem, przynajmniej dla większości tych, którzy mieli z nim kontakt.
Kilka lat temu znaleziono go w leśnym wykrycie z połamanymi nogami i uszkodzonym kręgosłupem. Nigdy nikomu nie powiedział, co skłoniło go do nocnej wycieczki w góry. Od tamtej pory coś jednak się w nim zmieniło, nie był tym samym człowiekiem.
Rzucił robotę, wyjechał na rok do pracy za granicę, wrocił i zaczął kręcić własny interes, który z czasem robił się coraz bardziej dochodowy.
Zaczęto go widywać na spacerach z żoną i dziećmi, czego wcześniej nigdy nie robił, zapracowany albo zmęczony.
Ktoś nawet widział go z żoną w pobliskim mieście, gdzie jedli kolację w dobrej restauracji.
Świat stawał na głowie, dziwili się ludzie. Kto to widział by chłop z babą chodzili po polach, trzymając się za rękę, czy ganiał z dzieciakami za piłką.
A do knajpy ani zajrzy, dziwak.
Sielanka nie trwała długo. Żona Adama zmarła z powodu nowotworu, wcześniej chorując kilka miesięcy.
Adam zaczął pić i zaniedbywać pracę, staczał się. Na szczęście trzej dorastający synowie zakasali rękawy i kontynuowali robotę, dbali o zamówienia.
Kiedy uznali, że stan ojca nie jest przejściowy i mogą go wkrótce stracić, zorganizowali rozmowę.
Usiedli razem, prosząc Adama by poświęcił im chwilkę i w krótkich, żołnierskich słowach przekazali mu, co było konieczne.
- Tato, skończ odpierdalać. Potrzebujemy Cię, ciężko nam bez Ciebie. Jeśli możemy Ci pomóc, powiedz tylko jak.
Aśka jest jeszcze młoda, bez Ciebie może zmarnować sobie życie, nie widzisz tego? Przestań pić, żyjmy dalej jak rodzina. Inaczej za rok śladu nie będzie po tym wszystkim, co udało się stworzyć do tej pory.
Myślisz, że mama by tego chciała?
To był moment, kiedy Adam zaczął znów żyć. Nie od razu, dwa lata się potykał, ale poradził sobie. Odnalazł na nowo sens w życiu, choć już na zawsze pozostała w nim lekka nuta cynizmu, tak charakterystyczna dla steranych życiem, którzy niejedno widzieli.
Siedział teraz w kościele, do którego zaczął zaglądać od jakiegoś czasu, przysłuchiwał się księdzu i myślał.
Co się kryje za Twoją żarliwością, za tym zacietrzewieniem, które można czasem wyczytać między wierszami?
Co Cię trapi, młody człowieku?
Czemu w taki sposób przedstawiasz te treści, dlaczego tak radykalnie?
Tym razem rzecz dotyczyła związków i seksu, czyli jednego z ulubionych tematów kościoła.
Cholera jasna, pomyślał.
Jak to jest, że dostajemy w pakiecie startowym swoje skłonności, namiętności i różny, czasem diametralnie odmienny temperament, wychowanie i dorastanie dokładają swoje trzy, niezależne od nas grosze, a wymaga się od wszystkich tego samego?
To jakby stwórca dał dziesięciu osobom, od jednego do dziewięćdziesięciu talarów, o pod koniec życia wymagał od każdego po stówie, w śmiertelnym posagu.
Kilka ławek obok siedziała Ewa, kobieta która od jakiegoś czasu spotykała się z Adamem.
Ewa kryła w sobie same sprzeczności, które w tylko kobietom wiadomy sposób umiała ze sobą pogodzić.
Ognisty temperament i głęboką religijność. Okresy totalnego zapomnienia, kiedy Adamowi nie znikał sprzed oczu obraz jej rozwianych, plomienno rudych loków i ciała, za które dałaby się pokroić niejedna nastolatka, przeplatane okresami postu, kiedy skupiała się głównie na modlitwie i medytacjach.
Prosta droga do wariatkowa, pomyślał. Ta kobieta ma w sobie anioła i węża, które wciąż ze sobą walczą.
Ewa miała kiedyś męża, który ledwie po roku od zawarcia małżeństwa zostawił ją z noworodkiem i wyruszył w świat.
Przez długi czas nosiła w sobie ogromną gorycz i zawód, krzywo patrzyła na mężczyzn i warczała na każdego, który usiłował się do niej zbliżyć.
Skupiła uwagę na dziecku i pracy, pielęgnując żal do całego męskiego świata.
Jej córka jednak dorastała, w domu zaczęli pojawiać się młodzi chłopcy, a Ewa jako doskonały obserwator dostrzegła, że może istnieć coś takiego jak niewinne, bezinteresowne uczucie.
Długo pracowała nad sobą, wiele wysiłku kosztowało ją, by znów z miłością i otwartością spojrzeć na świat.
To wtedy spotkała Adama.
Mężczyznę, który niewiarygodnie wyczuwał jej potrzeby i potrafił usiąść z nią na medytacji, przytulić kiedy tego potrzebowała, powiedzieć że będzie dobrze kiedy miała gorszy dzień, ale też chwycić mocno za włosy i potraktować tak, jak nie umiała sobie wcześniej nawet wyobrazić. Rozpalał ją do czerwoności, mdlała w jego ramionach tracąc zupełnie poczucie rzeczywistości.
Ona dawała jemu ogień, ciepło i szacunek, które tak bardzo uskrzydlają każdego mężczyznę, on jej poczucie bezpieczeństwa, o którym myślała, że nosi je w sobie.
Może i miała, nauczona radzić sobie z życiem, ale dopiero teraz przekonała się jak wielki ciężar z niej spadł, gdy nie musiała się o wszystko sama troszczyć.
Poza tym Adam ją uwielbiał, niemal ubóstwiał, umiejac to okazać.
Był w tym jednak na tyle męski, że nie tracił tej iskry, która jarzy się w oku mężczyzn znających swoją wartość, a której brak tak zniechęca kobiety.
Ta dwójka rozumiała się jak mało kto na tym świecie, jakby stworzeni jedno z drugiego. Adam czasem w żartach liczył zebra, czy aby żadnego nie brakuje, potem zaczynał liczyć je Ewie, co z reguły kończyło się późno w nocy.
...