Dobry wieczór, choć nie wiem czy nie powinnam już napisać "dzień dobry"... Chciałam zasięgnąć od Was drodzy użytkownicy porady i wsparcia w bardzo trudnej sytuacji życiowej, a w sumie to najtrudniejszej, w jakiej się kiedykolwiek znalazłam (już prawie 35 lat na karku). Na początku kwietnia br. po równo 5 latach od poznania zostawił mnie mój ukochany. Bardzo mocno to przeżyłam, jeśli można w jakikolwiek sposób ustawić skalę odczuwania bólu i cierpienia psychicznego, to "cały świat mi się zawalił", rozerwało mnie od środka i w pewnym sensie umarłam. Nie jestem już nastolatką i przeżywałam już bardziej lub mniej angażujące związki, ale ten... nawet tak do tego nie podchodziłam na początku, bardziej na luzie i jakiejś tam ciekawości tego drugiego człowieka (który zresztą niespecjalnie mnie powalił fizycznie), a okazało się, że nigdy tak mocno się nie zakochałam jak w nim. Nie przypuszczałam, że "w moim wieku" po wielu wcześniejszych zawodach miłosnych, można się jeszcze zdobyć na tak silne uczucie, które zawładnęło moim życiem. Oczywiście z perspektywy czasu bardzo żałuję tego mojego pełnego zaangażowania i oddania, bo walczyłam z całych sił, aby mnie nie zostawiał (próbował to zrobić od roku wcześniej), kosztem szacunku do samej siebie, jakiś strzępków poczucia wartości, czy granic, których normalnie bym nie przekroczyła.
Mija właśnie 4 miesiąc, od kiedy to się stało a ja, mimo wdrożonych kilku różnych sposobów poradzenia sobie z sytuacją, nadal się czuję tak samo tragicznie, jak tego pierwszego dnia, kiedy ostatni raz się pokłóciliśmy i poblokował mnie na każdy możliwy sposób, jak się potem okazało, już bezwzględnie i bez mrugnięcia okiem, mimo świadomości jaki to był dla mnie cios.
Bardzo Was proszę podpowiedzcie, czy coś jeszcze mogę zrobić albo co powinnam zrobić, aby sobie pomóc. Czy raczej moja sytuacja jest całkowicie beznadziejna i powinnam raczej myśleć o tym, żeby to cierpienie wreszcie raz na zawsze zakończyć.
Co zrobiłam:
- poszłam do psychiatry (to jest mój drugi psychiatra w ciągu 2 lat), podpytywał co wcześniej dostawałam na depresję i na bezsennosc na którą cierpię od studiów, dobrał leki z innej grupy, nic nie pomogły, dobrał kolejne, raczej też nie odczuwam poprawy. Jedyne co mi pomaga zasnąć po wielu dniach męczarni to lek Nasen, ale wiem, że nie można go nadużywać, bo się wpędzę w uzależnienie
- poszłam do psychoterapeutki poleconej przez psychiatrę, złota kobieta, która mocno przejęła się moim stanem i zadeklarowała, że uda nam się z tego wyjsc. W ciagu spotkań z nią odczuwam pelne zrozumienie, jest mi lepiej, tylko stan "jest lepiej" utrzymuje się do pierwszych natrętnych myśli, które mi o nim powracają, albo znowu pojawi się w moim otoczeniu coś, co mi go przypomina (jadę moim autem i widzę model samochodu taki sam jak jego; oglądam telewizję i akurat znowu pokazują sprawy związane z jego zawodem - nie, to nie jest polityk, ale pełni zawód, który często przewija się w wiadomościach w TV albo w internecie i nie jestem w stanie od tego uciec, odciąć się).
- mimo, że pierwszym sukcesem okazały się 2-3 dni bez myślenia o nim, moja głowa jest cały czas w trybie standby i potrafi mi bez żadnego impulsu przytoczyć w snach fotorealistyczną scenę z moich przeżyć z nim. Np dzisiaj przyśniło mi się, że dzwonimy do siebie i slysze charakterystyczny szum w jego samochodzie jak prowadzi, chcę się przywitać "hej" i zatyka mi gardło, nagle się budzę i już nie mogę zasnąć. Nagle masa wspomnień wraca i mam wtedy chyba coś na skraju objawów ptsd, bo oblewają mnie na zmianę zimne poty i uderzenia gorąca, dreszcze, tiki nerwowe, płacz, duszności, ogromny ścisk w klatce piersiowej, panika i lęk.
- za namową psychiatry poszłam pierwszy raz w życiu na l4 z powodów psychicznych. W tym czasie miałam się zregenerować, spędzić czas z przychylnymi mi osobami (rodziną), pojechać na wakacje, które planowałam od roku a na które nie miałam siły i chciałam zrezygnować. Został mi jeszcze około tygodnia wolnego na tym l4 i o ile z początku był entuzjazm, że wreszcie odpocznę i uwolnię na chwilę głowę, tak na miejscu będąc z rodziną przekonałam się, jak bardzo niestabilna jestem, jak już nikomu nie ufam, jak cholernie jestem wybuchowa i krzyczę o nawet drobne sprawy. Jak nagle potrafi wezbrać we mnie taka ogromna złość i mam napad gniewu. Jednocześnie boję się ludzi, odsunęłam się od osób, które były moimi znajomymi (trudno mówić o przyjaźniach jak nikt za bardzo nie chciał wchodzić w głębsze relacje, zresztą nigdy nie potrafiłam tego robić), zerwałam kontakt z jedyną przyjaciółką, w której pokładałam nadzieję, że może chociaż jej, jako jedynej, za darmo mogę o tym wszystkim opowiedzieć, a jednak nie mogłam. Teraz jestem w połowie urlopu, w cudownym miejscu, ale też szarpie mną smutek, że w sumie to już nie chcę poznawać nowych ludzi, żeby uniknąć sytuacji, ktora miała miejsce. Nie mam kompletnie siły na kolejne zawody a na pewno takie się wydarzą, bo do tej pory nie miałam szczęścia do żadnej relacji z facetem.
- Moim drobnym sukcesem jest brak próby nawiązania kontaktu od 3 tygodni, chociaż panicznie się boję, że w przypływie poczucia samotności i pustki, które cały czas mi towarzyszą, znowu pęknę i znowu kupię kolejny starter komórkowy i będę znowu próbowała. Przez te 4 miesiące kupiłam 4 startery i raz napisałam list wysłany paczkomatem. Blokował numer od razu a listu nie odebrał.
Czego nie udało mi się zrobić i czego bardzo żałuję, to sięganie do kieliszka. Mam świadomość, że alkohol to depresant i w dłuższej perspektywie czasu pogarsza stan psychiczny, ale kiedy piję wieczorami to jest jedyny moment na 2-3h, co bezustanny ścisk w klatce piersiowej odpuszcza i czuję rozluźnienie w ciele. Bo na razie nic innego nie przynosi mi dłuższej ulgi i wyzwolenia od tego ścisku. Starałam się odciągać myśli czytaniem książek, w które się wkręciłam po latach, oglądaniem seriali, filmów, graniem w gry mobilne, ale to tylko chwilowe odciąganie myśli. Najgorzej jest w momentach jak próbuje zasnąć i wiadomo, wtedy trudno jest robić powyższe czynności, to niestety obrazy z przeszłości oraz emocje wracają.
Nie mogę też odzyskać siły na codzienne czynności, pracuję zdalnie, więc skoro nie wychodzę do ludzi, higiena osobista jest rzadka, podupadłam na wyglądzie mocno, bo strasznie intensywnie zajadałam emocje i zdążyłam od początku roku przytyć ok. 10 kg, twarz mi opadła, jestem w sumie cały czas opuchnięta i bez wyrazu. Podobno kiedyś wyglądałam na ładną, ale nie poznaję już siebie w porównaniu do zdjęć jeszcze z zeszłego roku. Nie mam siły na ćwiczenia, które kiedyś bardzo lubiłam. Siedzę cały czas w domu i o ile nie muszę iść na zakupy, to kompletnie nigdzie się nie ruszam. Nic mi nie sprawia przyjemności. Ostatnią rzecz, którą jeszcze robię i staram się z całych sił nie zaniedbywać, to praca, ale to się już wzbijam na wyżyny moich resztek sił, a i tak nie jestem zadowolona z efektów, jakie z tego wychodzą.
Przepraszam za dość długi post, ale musiałam to wszystko z siebie wyrzucić. Szukałam jakiś odpowiedzi w Google w podobnym temacie, ale trudno cokolwiek znaleźć, bo na szukaną frazę wyskakują porady "jak sobie radzić", kiedy właśnie próbuję różnych rzeczy, a pozytywnych rezultatów brak. Czuję się jakbym siedziała w bagnie, które mimo trzymania się gałęzi i prób wydostania, pochłania mnie coraz głębiej.
Bardzo chętnie poczytam Wasze sposoby na próbę poradzenia sobie z trudnym do zaakceptowania rozstaniem. Patrząc na tego psychiatrę i psychoterapeutkę, czy to jeszcze za krótki okres, aby oczekiwać rezultatów z tych wizyt. Proszę, dajcie znać co myślicie i każdemu kto przeczytał mojego posta, z góry dziękuję.