Cześć!
Część I: wstęp i nakreślenie sytuacji.
Proszę o wsparcie i ocenę sytuacji przez osoby bezstronne, bo sama już nie wiem jak postąpić i czy to ja jestem w błędzie. Postaram się być maksymalnie obiektywna, co niestety i tak nie będzie możliwe.
Aby nakreślić sytuację; moje relacje z siostrą fluktuowały przez moje życie. Jest ode mnie starsza o 5 lat i dopóki mieszkałyśmy razem z rodzicami, moje życie to było piekło zaserwowane przez nią. Wieczne kłótnie, krzyki, robienie ze mnie czarnej owcy w rodzinie - tak nastawiła i manipulowała rodzicami, że brali czynny udział w znęcaniu się psychicznym nade mną. Wtedy tego nie widziałam; po prostu jako nastolatka się buntowałam, co jeszcze wzmagało represje i problemy. Dopiero po latach matka w łzach prosiła o wybaczenie, i dopiero wtedy poczułam ogromną ulgę - zeszło ze mnie poczucie winy, a zastąpiła je ulga, że to jednak nie ja byłam czynnikiem niszczącym naszą rodzinę. Razem z jej wyprowadzką na studia całkowicie ustały wszelkie kłótnie i problemy rodzinne, które wracały tylko na czas jej odwiedzin.
W tamtym momencie nie miałyśmy ze sobą już absolutnie żadnego kontaktu, a ja miałam problemy psychiczne. Byłam zagubiona, z wieloma problemami, emocjonalna, narwana. Uważam, że z częścią tych rzeczy się urodziłam, a część była wynikiem tego co doświadczyłam podczas dorastania. Sama pakowałam się w problemy, ledwo ukończyłam szkołę, nie potrafiłam utrzymać pracy ani żadnego celu na dłuższy czas.
Wtedy z jakiegoś powodu, gdy miałam około 17-18 lat, moja relacja z siostrą zaczęła się zmieniać. Zaczęłam odwiedzać ją w mieście wojewódzkim gdzie robiła studia, razem spędzałyśmy czas, imprezowałyśmy. Zaprzyjaźniłam się z nią i jej przyszłym mężem, praktycznie mieszkaliśmy razem. W tamtym momencie bardzo ją podziwiałam i pragnęłam być jak ona, nie dostrzegałam żadnych wad. Na 18 urodziny załatwiła mi pierwszy raz narkotyki które pozostały ze mną w mniej lub bardziej intensywny sposób na następne lata. Tak to trwało i ewoluowało następne lata, zmieniały się miasta i plany, ale zawsze byliśmy we trójkę. Zrobiłam sobie tatuaż z datą urodzin siostry i matki, który miał być symbolem wybaczenia za tamte lata.
"Coś" zaczęło się zmieniać gdy miałam 22 lata. Dostałam wtedy bardzo dobrą pracę opierającą się na premii, okazało się, że mam do tej branży talent i wyciągałam po 10 tysięcy miesięcznie. Siostra zaś weszła na etap zakładania z mężem rodziny - kupili mieszkanie i zaszła w ciążę. Płakałam ze szczęścia za nich, służyłam mojej siostrze trochę jak bankomat a trochę jak sługa, potrafiłam dowozić jej z drugiej strony miasta pastę pomidorową jak miała na to ochotę, sfinansowałam wyprawkę dla dziecka. Zauważyłam nagle, że jej zachowanie wobec mnie stało się bardzo... wymagające i jednocześnie złośliwe, wyrażała się o mnie w sposób sugerujący iż ma naprawdę złe zdanie na temat mojej osoby. To były małe, drobne przytyki, ale nieustanne; powoli widziałam, że to nie są tylko żarty. Przyszedł moment kiedy obie zaczęłyśmy się zmieniać; siostra zaczęła planować swoje osobne życie z mężem i dzieckiem, co jest logiczne, a ja też dorastałam i usamodzielniałam się.
Przełom nastąpił podczas epidemii COVID, gdy siostra była w połowie ciąży. Moja babcia trafiła do szpitala w ciężkim stanie po zarażeniu, gdzie niestety zmarła. Siedzieliśmy razem i z mężem siostry piliśmy kilka kolejek za jej pamięć (nie byliśmy z nią nigdy blisko). Wtedy wyszedł temat mieszkania babci - powiedziałam, że jeśli siostra mojego ojca wyrazi taką chęć, to chętnie bym to mieszkanie wykupiła. Siostra całkowicie mnie wsparła, powiedziała że w razie czego mnie poprze, ale ta część naszej rodziny (bogata) jest tak zachłanna, że nigdy tego mieszkania po dobrej woli nie oddadzą i żebym się nie nastawiała. Zdziwiło mnie to, bo moim zdaniem właśnie nie mieli żadnego powodu ani intencji żeby tak robić; spodziewałam się raczej że mi to ułatwią. Siostra stwierdziła, że oni nie są jak MY. Pieniądze dla nich to rzecz święta, my byśmy nigdy się o nie nie pokłóciły.
Część II: Zerwanie kontaktu.
Następnego dnia dostałam telefon od ojca, iż rozmawiał z ciotką. Jako, iż mieszkanie było w kompletnej ruinie do kapitalnego remontu, wyceniła je na 200 tys. zł - w praktyce mimo to było warte więcej, myślę, że koło 250-300tys, także jak najbardziej wykazała się wolą i chęcią na odstąpienie go mi. Rodzice mieli wykupić je od ciotki za 100 tys. zł, a następnie miałam spłacić rodziców oraz moją siostrę (po 100 tys. zł). Bardzo ucieszona tą nowiną pierwsze co zrobiłam, to zadzwoniłam do siostry. Nie podzieliła mojego entuzjazmu; stwierdziła, że nie ma czasu rozmawiać i na tym urwał się nasz kontakt od tamtej pory.
Od tamtego momentu zrobiła wszystko co w jej mocy, by uniemożliwić mi nabycie tego mieszkania. Za moimi plecami sprawnie manipulowała, osądzała, wtykała co się da bylebym nie wyszła na tym za dobrze. Próbowała namówić rodziców, by w ogóle nie pozwalali mi wykupić tego mieszkania a zamiast tego zatrzymali go sobie jako zabezpieczenie (nie wiem przed czym, ponieważ mają dobytek i zabezpieczenie emerytury). Walczyła jak lew o pieniądze - od razu założyła że chcę ją oszukać. Potrafiła mi powiedzieć, że liczę na to że rodzice umrą i nie będę musiała ich już spłacać. Potem oczywiście wyrzekała się tych słów, ale doskonale wiem co zostało powiedziane. Wszędzie padały tylko te same słowa: Ja, ja ja.
Bo ja musiałam brać kredyt, bo ja mam studia a zarabiam mniej, bo JA mam dziecko i mam ciężej, bo ja robiłam wszystko jak trzeba a ona się ślizga przez życie!
Jej mąż w tym czasie siadł psychicznie, rzucił pracę w banku i stwierdził, że chce robić remonty. Świetna okazja się nadarzyła, bo tę ruderę trzeba było postawić na nogi. Mam tu na myśli wyrzucenie niemal całego wyposażenia, zerwanie ścian i podłóg, robienie na nowo wylewki, sufity itd. Trzeba było kupić na nowo część mebli, część odrestaurowywałam sama jak się dało. W kuchni należało wymienić całkowicie sprzęt, łącznie z piecem gazowym. Zapierdzielałam równo z nim. Chodziłam sama do pracy by na to zarobić, a potem remontowałam. Nosiłam gruz, szlifowałam, gładziowałam, robiłam co trzeba. Jednocześnie płaciłam za materiały i kilka tysięcy wynagrodzenia dla niego. Wydałam na remont (mimo, że maksymalnie po kosztach!) około 40-50 tys. zł. Jednocześnie gdy to się działo, zapisałam się na studia by nie płacić podatku jako że robiłam na zleceniu, ale postanowiłam się zawziąć i je skończyć skoro już za nie płacę. Jednocześnie choruję na tężyczkę i cały ten stres spowodował straszny napad choroby, która uniemożliwiała normalne funkcjonowanie.
Przeżywałam kłótnię z siostrą jakbym przechodziła rozwód. Ona i jej mąż byli dla mnie jednocześnie rodziną, najbliższymi przyjaciółmi i jedynym oparciem, i jednego dnia zostało mi to wszystko zabrane. Odbyło się to w podły sposób; od tego telefonu w dniu, gdy dostałam zielone światło od cioci, więcej z siostrą normalnie nie porozmawiałam. Informacje przekazywane były przez inne osoby, głównie moją matkę i jej męża. Wtedy ani ja nie przyjmowałam że chodzi o to mieszkanie, ani ona się do tego nie przyznawała. Po prostu bez wyjaśnień zerwała ze mną kontakt. Zaczęły do mnie dochodzić jej komentarze, że jestem leniwa, nieodpowiedzialna, bałaganiara, niestabilna emocjonalnie gówniara. Emocje które wtedy przeżywałam były straszne; byłam od niej ogromnie zależna emocjonalnie a wyszło na to, że bez wyjaśnienia mnie zostawiła. Przechodziłam żałobę i realizację, że nigdy nie byłam dla niej ważna.
Podsumowując, pracowałam na więcej niż etat, jednocześnie po godzinach robiąc remont, jednocześnie robiąc weekendowo studia, jednocześnie bardzo poważnie chorując - co skończyło się hospitalizacją w pewnym momencie. Radziłam sobie z tym, chlejąc. Piłam butelkę wina i płakałam do snu. Potem dokładałam butelkę piwa lub dwie, bo samo wino już nie siekało jak trzeba. Tak przez 3 miesiące z rzędu praktycznie. Dbałam tylko o to, żeby być trzeźwa w pracy. Miałam żal że przeżywam najgorsze chwile psychicznie w życiu i osoba, która mówiła mi, że jak będzie trzeba to zakopie ze mną trupa usunęła mnie ze swojego życia bez żadnego powodu.
Siostra w tym czasie urodziła, dziecka praktycznie nie widziałam. Któregoś dnia zostawiła mi list. Myślałam, że wyciągnęła do mnie rękę. List to była lista żali i pretensji, tak absurdalnych, że aż śmiesznych. Uzasadniła zerwanie naszej relacji tym, że gdy jej przywiozłam prezent na urodziny, to widać było że był kupowany w ostatniej chwili. Poza tym prosiła mnie, żebym jej kupiła żel w Rossmannie a ja nie miałam na to czasu. Poza tym na święta dałam jej prezent w którym brakowało jednego elementu (co było błędem po stronie dostawcy) a ja nazwałam jej dziecko, że wygląda jak ziemniak (sama tak powiedziała, a ja stwierdziłam, że faktycznie, niemowlaki wyglądają jak ziemniaki). Mimo, że do tej pory trzymałam fason i w żadnej sposób nigdy nie dałam po sobie poznać jakie są moje uczucia i przeżycia, to wybuchłam. Powiedziałam jej, że to? To są powody na zerwanie relacji? Czy ty masz coś, ku*wa, z głową???
Stwierdziła, że pokazałam jaka jestem tym wybuchem. Mimo to udało nam się umówić na rozmowę. Podczas niej wypłakiwałam oczy i mówiłam co czułam, ale jedyne co dostałam w zamian to gaslight. Przyznała się do kilku swoich złych zachowań, ale zawsze miała na to pretekst. Myślałam, że to droga do pogodzenia, ale byłam w błędzie. Już nie pasowałam do tego obrazka, była osobno ona z mężem i dzieckiem i osobno ja. Nie miałam całkowicie nikogo w tym czasie, nikomu nie mogłam powiedzieć słowa. Ona miała męża któremu mogła się wygadać, ja nie mogłam ani rodzicom (bo się w to nie wtrącali) ani nikomu innemu, bo nikogo nie miałam. Bolało mnie to potrójnie, ponieważ uderzało w najbardziej bolesne wspomnienia za dziecka, gdy czułam się odrzucona, niekochana i nierozumiana. Brak jakiejkolwiek decyzji, wpływu rodziców, przyznania mi racji bolało jak diabli i przypominało te czasy, kiedy byłam sama przeciwko wszystkim. Jak inni mogli nie widzieć, jak paskudnie mnie potraktowała?
Do eskalacji wyszło podczas rodzinnego wyjazdu za granicę, gdzie traktowała mnie z mężem jak psa. Wszystko co do mnie mówili było podszyte pretensjami, agresją, obrzydzeniem do mnie. Nie mogli się powtrzymać przez pokazaniem, jak złe zdanie o mnie mają. W pewnym momencie wpadłam w histerię - gadałam, płakałam i krzyczałam bez ładu i składu, ponieważ siostra przyznała, że podczas naszej "długiej, szczerej rozmowy" miała dość mojego bełkotu i przyznała mi trochę racji ale wcale tak nie uważała. Resztę wyjazdu spędziłam apatycznie, wszyscy myśleli że mam katar ale po prostu ciągle płakałam.
Po powrocie zdecydowałam, że czas odpuścić. Przestać zabiegać, starać się, przeżywać, zapijać to alkoholem. Przyszedł etap akceptacji - zaakceptowałam więc że jej na mnie nie zależy i nie zależało, że nigdy nie lubiła mnie jako osoby tylko byłam wygodna. Musiałam zaakceptować że ma o mnie takie a nie inne zdanie; ja się z tym mogę nie zgadzać ale należy odpuścić, na pewno nic nie udowadniać na siłę. Musiałam zaakceptować, że nigdy nie dostanę odpowiedzi oraz że jestem odpowiedzialna za swoje własne emocje. Odseparowałam się. Postawiłam ultimatum, że nie pojawiam się na spotkaniach rodzinnych w których bierze udział, ale wymuszono na mnie bym nie rujnowała rodziny. Więc się pojawiałam i miałyśmy grzecznościowe wymiany zdań bez wchodzenia w swoje interesy. Zaczęłam budować na nowo swoje życie.
W końcu doszło do momentu, gdy byli mi prawie obojętni, a emocje które pozostały były bardzo nacechowane negatywnie. Po latach doszło do mnie, że chodziło TYLKO i WYŁĄCZNIE o pieniądze. Dostrzegłam jak podłą, bezwzględną, ohydną osobą jest moja siostra i nie mogę przestać tego dostrzegać za każdym razem, jak ją widzę. Pół roku temu postawiłam sprawę na ostrzu noża, bo już nie mogłam dłużej tak żyć.
Część III: Decyzja rodziców
W końcu podjęli decyzję odnośnie mieszkania i finansów. Chcieli, bym oddała siostrze mniej (mieszkanie za 200k), ale powiedziałam nie - nie będę spłacać kwoty zarządzonej przez ciotkę bo MOIM zdaniem mieszkanie było warte więcej. Moja odraza do siostry nie zmienia faktu że nie chciałam na tym nic zyskać.
Padła decyzja - mieszkanie było warte 300tys zł, z czego rodzice na wykup w kwocie 100tys zł musieli wydać 50 tys. oszczędności i kredyt 50tys z odsetkami 20 tys.zł.
Stwierdzili, że podzielą to tak: 150 moje i 150 jej. Natomiast oni wydali 70 na kredyt, co potrącają z "Wartości mieszkania" po równo jako koszt nabycia nieruchomości - 35 dla mnie i niej. Czyli moja część jest warta 115 i jej 115, i dokładnie tyle mam jej oddać. Dodatkowo spłacę ich tylko ja 50 tys. gotówki.
Czyli łącznie zwracam 165 tys. zł za wykup mieszkania i połowę mieszkania mojej siostry.
Poczułam ogromną ulgę, że już wiem co i jak i mogę zacząć spłacać. Nie to było jednak najważniejsze; w końcu po tak długim czasie usłyszałam to, czego tak bardzo pragnęłam.
- Jest nam przykro, że Twoja siostra tak postąpiła.
- Zaskoczyła nas jej chciwość.
- Pokazała swoje prawdziwe oblicze.
- Nie będziemy jej tłumaczyć, ale ludzie popełniają błędy.
Ogólnie starali się ją tłumaczyć i łagodzić przekaz, ale ja chciałam tylko jednego i zapytałam wprost - Czy uważacie, że miałam rację? Usłyszałam, że tak, i to był gwóźdź do trumny tej sprawy. Została zamknięta, a emocje wyparowały. Nie musiałam już nic z nią wyjaśniać, udowadniać, nic. Mam spłacić kwotę i tyle.
Część IV: Pomóż nam!
Od momentu ustalenia tej kwoty siostra zaczęła zachowywać się znowu inaczej - próbowała w jakiś bardzo niewielki sposób wyciągać rękę, ale że znam już ją na tyle dobrze, że wiedziałam że na pewno nie chodzi o wyższe uczucia a czegoś chce. I tak było. Czaiła się z tym, ale w końcu wyparowała, że chciałaby żebym wzięła na nią kredyt.
Jaki kredyt?!
Otóż mieszkanie do momentu spłaty jest mojego ojca, więc przysługuje mi kredyt z niskim oprocentowaniem dla młodych na zakup pierwszego mieszkania. Siostra z mężem już mają, ale chcą większe, więc stwierdzili że naturalnie wezmę im taki kredyt bo przecież mam chłopaka który w razie potrzeby weźmie dla mnie taki kredyt jak przyjdzie czas.
CO? Może gdyby nie było kłótni o mieszkanie i bylibyśmy przyjaciółmi, to nie miałabym oporów, ale nie rozumiem czemu miałabym brać kredyt swoim kosztem dla niemal obcych mi ludzi.
Jeśli chodzi o spłatę pieniędzy, w momencie ustalenia kwoty zaproponowałam, iż mogę przelewać im daną kwotę co miesiąc lub robić większy przelew raz w roku - stwierdzili, że pasuje im bardziej jednorazowy przelew. Sama zaproponowałam, by w takim układzie pozostałą kwotę mnożyć raz do roku o inflację, co by nie byli na tym stratni. Umowa słowna została zawarta.
Część V: Zaczyna się zabawa! Dawaj kasę!
Otóż udawało mi się oszczędzać ok. 2,5-3 tys. zł miesięcznie na cel spłaty siostry. Ustalenie kwoty miało miejsce ok. 6 miesięcy temu, a zebrałam 20tys. zł do oddania. Planowałam do końca roku uzbierać minimum 50 tys. zł. Pieniądze te trzymam zainwestowane w różnych formach, głównie w bitcoinie. Kto się na tym zna, wie że 2 dni temu miał miejsce Halving (co 4 lata) po którym cena szybuje w górę przez minimum następne pół roku.
Odezwała się siostra, iż znaleźli mieszkanie i planują je kupić, wobec czego potrzebują kasy tu i teraz.
Tu zaczynają się schody i potrzebuję waszego zdania i opinii - Jeżeli wypłacę pieniądze teraz, to wyjdzie 20-24 tys zł, natomiast gdybym poczekała 2-3 miesiące to byłoby to już 30. Czy jeżeli umawialiśmy się na spłatę większych kwot na koniec roku, to mogą nagle zażądać tych pieniędzy już, niwecząc moje plany inwestycyjne? W ten sposób ich spłata zajmie mi o wiele dłużej.
Pytam o zdanie, choć przystałam na ten warunek - stwierdziłam iż rozumiem, mają 40-kilka metrów i już dwójkę dzieci, potrzebują większego lokum. Powiedziałam zatem, że na ten moment mam po prostu 20 tys zł.
Natomiast pojawiła się prośba, bym wzięła kredyt aby ich spłacić. Nie mam takiej możliwości, ponieważ zmieniłam pracę i obecnie mam umowę na czas określony; żaden bank mi nie da kredytu. Padła propozycja, iż ojciec weźmie kredyt w zastaw mojego mieszkania.
Chciała od razu całą kwotę 115 tys zł, ale postawiłam się okoniem. Znam warunki kredytowe. Będę musiała spłacić 2 razy tyle. Dlaczego mam na siebie brać taki koszt!?
Zaproponowałam, iż mogę wziąć kredyt na 50tys. zł i dorzucić te 20tys które mam w BTC. Nie dostałam odpowiedzi, ale siostra umówiła nas do banku. Gdy rozmowę usłyszał mój chłopak to powiedział "Co ty robisz?". Usiadłam na spokojnie i pomyślałam. Faktycznie; jeżeli wezmę ten kredyt to wtedy koszt mojego "wykupu" wejdzie w kwotę 200tys zł, co jest kwotą zbliżoną lub nawet większą do tego co jest warte teraz, po remoncie kapitalnym i latach inflacji!
Tutaj pojawia się pytanie: Czy z moralnego punktu widzenia powinnam tak zrobić, żeby oni mogli kupić większe mieszkanie? Bez tego nie będzie ich stać na to konkretnie, a ja i tak "dość tanio" nabyłam swoje bo płacę tylko za połowę. Będę ich też miała po ludzku z głowy, bo dostaną większość kasy i będą się mogli po prostu odwalić. Z drugiej strony czy to moja wina że ich nie stać na nowe mieszkanie? Przecież nie muszą mieć od razu 4 pokoi w dobrej lokalizacji. Czy skoro chcą bym brała dla nich kredyt mimo ustalenia, iż mam ich spłacać częściami (nie jednorazową kwotą) to czy nie powinnam odsetek policzyć jako oddane pieniądze? Jednocześnie chcę postąpić słusznie i mieć to z głowy, z drugiej strony wiem, że siostra na moim miejscu by nie miała takich obaw a ja się daję wykorzystywać.
Proszę o poradę - przepraszam za część emocjonalną ale kiedyś musiałam w końcu to z siebie wyrzucić i trafiło na was!