Witajcie,
Moja historia nie jest wyjątkowa, wiem że nie jestem jedyny na świecie a wszystko (?) co mnie spotyka już się na tym forum pewnie wielokrotnie przewijało.
Postaram się ją streścić i liczę na odzew głównie pań, bo zdanie panów nie wniesie raczej nic dla mnie odkrywczego.
Aha, nie oczekuję klepania po plecach, mam duży dystans do siebie i ze względu na osobiste doświadczenie twardy tyłek. Doceniam szczerość i nawet trudną, ale prawdę.
Stuknęła mi niedawno czterdziestka, żona ma nieco mniej.
Jesteśmy małżeństwem ponad dekadę, w związku ponad 15 lat, mamy czwórkę dzieci, w dodatku piąte w drodze. Mamy obecnie, od kilku miesięcy, drugi objawiony poważny kryzys małżeński.
Pierwszy zaczął się 8 lat temu, trwał około roku, zakończył się powrotem żony.
Wg mnie głównie dlatego, że jej wizja nowej miłości i wolności nie wytrzymała zderzenia z szarością życia.
Po dwóch latach od powrotu przyznała się do zdrad, aczkolwiek to wiedziałem już gdy wracała - zachowywała się bowiem przez ten rok jak klasyczny przykład osoby zdradzającej. Nie wiedziałem tylko z kim i w jakiej formie mnie zdradzała, czyli najmniej istotne szczegóły. Wcześniej się wypierała, robiła ze mnie idiotę, kłamała prosto w oczy - czyli klasyka.
W trakcie kryzysu miałem szczęście i trafiłem na odpowiednie osoby które pomogły mi zrozumieć co się stało i dlaczego. Znaleźć mój udział w kryzysie.
Postanowiłem wtedy naprawić siebie i swoje życie by być w końcu szczęśliwym człowiekiem, lepszym ojcem dla (ówcześnie) dwójki dzieci, dojrzeć i naprawić siebie, zająć się bagażem z domu rodzinnego.
Nie byłem wtedy może jakimś złym mężem, patrząc wokół to nawet dobrym, ale było co naprawiać u siebie, oj było. W sumie ciągle da się coś znaleźć.
Tak więc, skracając, porządnie odrobiłem lekcje, konsekwentnie naprawiałem siebie, żonę zostawiając jej samej. Nie wiem, czy brak konkretnych wymagań nie był błędem.
Wybaczyłem jej zdrady, dla dobra dzieci i nas samych postanowiłem spróbować. Bo w teorii to tak łatwo poukładać - posprzątać po dzieciństwie (oboje jesteśmy DDA, DDD, DDRR), nabyć wiedzę co poszło nie tak w małżeństwie i dlaczego, naprawić to i budować relację między nami.
Nie jestem ideałem (i nigdy nie będę) ale mocno zmieniłem siebie, swoje myślenie i swoje życie.
Nie wystarczyło.
W tym roku, miesiąc przed powrotem na stałe do Polski po wielu latach na obczyźnie, żona i matka czwórki dzieci wdała się w romans. Odkryłem to po miesiącu, wcześniej jej dziwne zachowanie zwalając na przeprowadzkę. Jako, że od 8 lat czytam o kryzysach małżeńskich po powrocie zorientowałem się, że coś nie gra i szybko doszedłem do przekonania, że jestem zdradzany. Postawiona (blefem) pod ścianą przyznała się.
Jakiś gość (nazywacie go tu boczniakiem) z pracy.
Ponoć tylko z nim pisała, cokolwiek się stało - zakochała się i…straciła rozum.
Z jednej strony wróciła ze mną i dziećmi do Polski. Zbyt wczesny etap romansu by postawić wszystko na jedną kartę. Ponoć chce naprawiać małżeństwo, chociaż wątpi, że mnie pokocha tak jak ja tego oczekuję (moje oczekiwania są normalne i bazowe dla każdego małżeństwa - budowanie relacji, miłość, wierność, uczciwość, wsparcie, ciepło, serdeczność, jedność).
Boczniak z tego co mi wiadomo nie podjął rękawicy po mojej wiadomości do niego (albo z innych powodów), ponoć chce naprawiać swoją rodzinę (partnerka i dzieci).
Chociaż z całym szacunkiem nawet gdyby wziął sobie kobietę z czwórką nie swoich dzieci, szybko by ochłonął Proza życia jednak sprowadza na ziemię
Z drugiej strony od kilku miesięcy żona nie robi nic by cokolwiek w naszym małżeństwie poprawić. Na deklaracjach się skończyło.
Tym razem nie mam sobie tak dużo do zarzucenia.
Od poprzedniego kryzysu moja uwaga była skierowana na rodzinę, chciałem budować relację z nią, starałem się na ile potrafiłem, pytałem, starałem się rozmawiać. Ona albo mówiła, że wszystko jest ok a ja przesadzam, albo uciekała od rozmowy.
Tym razem nie było z jej strony nawet nieudolnych (krzyki i pretensje) sygnałów ostrzegawczych, że w małżeństwie jest źle.
To co mogę sobie zarzucić to przede wszystkim zbyt duża wiara w nią i jej wnioski z poprzedniego kryzysu.
Brak wymagań wobec żony w obszarze porządnego przepracowania kryzysu.
Chyba ją przeceniłem, a ona mówiła co chcę słyszeć.
Zgubiła mnie też pycha, myślałem bowiem, że przetrwamy ostatnie dwa lata poświęceń kosztem wspólnego czasu (dużo pracy z obu stron), bo mamy wspólny cel (powrót).
Oczywiście do poprawy wciąż jest z mojej strony komunikacja. Dużo lepsza niż kiedyś, ale wciąż nazbyt szczera, otwarta, za mało delikatna, nazbyt bezpośrednia.
Z jednej strony w zdrowych wg mnie granicach, a z drugiej w przypadku mej przewrażliwionej, introwertycznej żony - najwyraźniej zbyt trudna.
Bo ona nawet gdy staram się mówić językiem pozbawionym przemocy i tylko o sobie i swoich odczuciach (NVC) odbiera moje komunikaty jako atak, szpile, krytykę itd.
Chociaż mówi mi o tym dopiero odkąd odkryłem romans.
A wydawało się mi, że idziemy w tym samym kierunku, mamy wspólne cele, że ona w swoim tempie i na swoje sposoby reperuje siebie.
No i czwórka dzieci, powrót do Polski i wywrócenie ich świata do góry nogami.
Nawet to nie pomogło.
Nie myślała co robi, poszła za zauroczeniem bez przyszłości.
Przestałem diagnozować moją żonę na początku poprzedniego kryzysu, ale teraz nieco przysiadłem nad żoną by załapać jakim cudem z całego otoczenia żona jest jedyną osobą która tak na mnie patrzy, a wszyscy inni (włącznie ze mną) mają mnie za bardzo dobrego męża i ojca. Problemy komunikacyjne mam tylko z nią, bo ona komunikacji unika jak może.
Tak jak trudnych tematów gdy dotyczą niej.
Odkryłem, że kwestie wynikające z DDA i DDRR wciąż są nie uleczone.
Odkryłem, że jej wewnętrzny krytyk jest potężny, przejawia różne toksyczne zachowania, brak w niej akceptacji dla mojej osoby, tego że jesteśmy różni.
Że niespecjalnie kocha i akceptuje siebie samą, zwłaszcza swe ciało, które po 4 ciążach jest jakie jest - inne niż ciało dwudziestolatki. Chociaż mnie nieustannie kręci, a te „niedoskonałości” są dla mnie pamiątką po dzieciach i są dla mnie bardziej plusem niż minusem.
Przeszła całkiem niedawno roczny kurs z nową gwiazdą wirtualnej terapii, Dr. Miłość. Miałem co do tego kursu duże nadzieje. Miałem nadzieję, że upora się ze sobą, swymi traumami, przeszłością, dojrzeje, nabierze wiedzy.
I w sumie coś tam to dało, ale dotychczasowe owoce jednak nie są słodkie.
Niestety po tym kursie jakoś jeszcze nie wcieliła w swe życie treści w nim zawartych. Wciąż oczywiście jest nadzieja, że tak ma tylko na teraz. Każdy ma swój czas i tempo.
Nie wpuściła mnie co prawda do tego świata (a ja nie pchałem się w związku z tym na siłę), ale czytając fragmenty podczas sprzątania kurs ma generalnie przynajmniej ręce i nogi.
Generalnie w ogóle jak to mówi do tej pory się przede mną nie otworzyła, od samego początku naszego związku. Może aktualnie przesadza ze względu na zakochanie lub kaca po nim, ale jej otwartość od zawsze była skąpa, tak jak ciepło, serdeczność, docenienie (chyba nigdy mnie nie pochwaliła tak bezpośrednio, werbalnie, tzn. że coś dobrze zrobiłem, że jest ze mnie dumna, podziwia).
Nie dzieli się sobą, swymi uczuciami, planami, marzeniami, uważa że niekoniecznie powinienem wiedzieć co ona lubi.
Niby już wie, że jako mężczyzna jestem kiepski w domyślaniu się, ale jakoś mimo wielu próśb i apeli z mojej strony - milczy.
Mam takie wrażenie, że traktuje mnie jak koło zapasowe, kogoś w stylu „od biedy możesz być”, być może nawet obecnie szykuje/przygotowuje się do odejścia/rozstania.
Chociaż to by było jeszcze bardziej niedorzeczne - jest w piątej ciąży. Dziecko poczęło się już w obecnym kryzysie.
Nie wiem co robić.
Z jednej strony dzieci, odpowiedzialność, chęć naprawiania małżeństwa. Tego tak naprawdę chcę, ale tak na poważnie, bez wymówek. Ja tak jak od 8 lat - jestem w stanie podjąć KAŻDY wysiłek służący małżeństwu.
Z drugiej strony - do tanga trzeba dwojga, małżeństwo bez miłości, starań i pracy nad nim dzieciom zrobi więcej krzywdy niż pożytku, a ja chciałbym być w końcu kochany i doceniony.
Jakkolwiek to bowiem nie zabrzmi (ale to nie zarozumialstwo a świadomość własnej wartości) - jestem naprawdę fajnym, dobrym, mądrym, pozytywnym, dojrzałym, otwartym facetem. Znam swe zalety ale i wady (nad którymi staram się pracować), problemy staram się rozwiązywać zamiast od nich uciekać.
Gdyby nie dzieci no i aktualna ciąża to bym odszedł i zrobił reset w życiu.
Ale jakoś ze względu głównie na dzieci nie potrafię. Wiem jakie konsekwencje dla dzieci ma rozstanie rodziców i dla nich czekam na to, że może żonie się odmieni, uleczy się.
Bo choć wciąż ją kocham, chociaż po raz kolejny wbiła mi nóż w serce, to najchętniej bym odszedł, bo swoją postawą nie zasłużyłem sobie na to co mi zaserwowała.
Ja się po prostu zastanawiam, czy ma to jeszcze sens.
Czy skoro nie wyraża nawet za bardzo skruchy (usłyszałem ogólne przepraszam), nie stara się, nie wykazuje inicjatywy, nie chce rozmawiać o tym co się stało i małżeństwie, nie wie czego chce…
Mam czekać do kolejnego faceta który jej się spodoba i zwróci na nią uwagę?
Przykro to pisać, ale wierność, uczciwość niestety najwyraźniej nie są jej największymi zaletami.
Dobra, starczy na początek, i tak nie wiadomo czy ktoś dobrnie do końca.